[ Pobierz całość w formacie PDF ]

czuła natomiast świeży zapach choinki, którą razem
z Grantem przynieśli do domu. Stała teraz tuż obok niej.
PrzypomniaÅ‚a sobie, jak stali w milczeniu nad jezio­
rem i jak Grant otoczyÅ‚ jÄ… ramieniem, rozumiejÄ…c jej na­
strój. Wiedziała, że on również szukał takich spokojnych
miejsc, by ukoić ból. Pamiętała, jak podziękował jej za
to, że dzięki niej spojrzał na takie miejsca jej oczami
i na nowo je docenił.
Trzeba być silnym, pewnym swojej wartoÅ›ci mężczy­
znÄ…, by siÄ™ przyznać do tak duchowych, subtelnych po­
trzeb. Nigdy nie miała wątpliwości, że Grant jest silny.
Wyczuwała w nim tę wewnętrzną siłę nawet, kiedy miał
szesnaÅ›cie lat. ZastanawiaÅ‚a siÄ™ jednak nad tym, czy przy­
znał się do swych najskrytszych potrzeb, ponieważ był
pewny siebie i nie przejmował się zdaniem innych, czy
może zrobił to, ponieważ jej ufał i wiedział, że spotka
siÄ™ ze zrozumieniem?
UsÅ‚yszaÅ‚a w myÅ›lach gÅ‚os Nicka.  Brady, czy ty mu­
sisz wszystko tak drobiazgowo analizować?" Na chwilę
wrócił dawny ból, zwłaszcza kiedy pomyślała o rodzinie
Nicka, która musi spędzić te święta, i wszystkie następne,
bez niego. Przyszło jej do głowy, że może powinna teraz
być z Allison i jej dziećmi. Jednak i ona, i rodzina Co-
rellich wiedziała, że to zupełnie niemożliwe. Bliscy Nicka
zapewne rozumieli to lepiej niż ktokolwiek inny. Allison
jako jedna z pierwszych zaczęła namawiać Mercy na wy­
jazd w ten odlegÅ‚y zakÄ…tek Wyoming. Mercy jednak na­
dal uważała, że jej obowiązkiem jest wspieranie rodziny
Nicka.
Może rzeczywiÅ›cie zbyt drobiazgowo wszystko anali­
zowała, ale była to jednocześnie jedna z jej mocnych stron.
Dzięki tej skłonności wpadła na właściwy trop. Nawet Nick
musiał to przyznać, chociaż zwykle, kiedy zbyt wnikliwie
zaczynała coś rozważać, spoglądał na nią spod oka i mówił:
 Brady, czasami cygaro to po prostu cygaro".
A mężczyzna to czasami po prostu wrzód na siedzeniu,
pomyÅ›laÅ‚a cierpko, wyglÄ…dajÄ…c przez okno, za którym za­
padał zimowy zmrok. W tej samej chwili mężczyzna,
którego właśnie miała na myśli, wszedł do domu. Tuż
za nim podążał Ryzykant. Pies i jego pan najwyrazniej
nie miewali wolnych dni, choć wszyscy inni pracownicy
ich dziś opuścili.
Grant zdjął czapkę i kurtkę, powiesił je na wieszaku
przy drzwiach. Dzisiaj nie były już takie przemoczone
jak wczoraj. Potem odwrócił się i podniósł coś z podłogi
werandy. Kiedy znów wszedÅ‚ do domu, Mercy stwier­
dziła, że niesie całe naręcze sosnowych gałęzi.
Zatrzymał się, kiedy zobaczył ją na kanapie, jakby
przedtem nie zdawał sobie sprawy z jej obecności. Przez
chwilÄ™ staÅ‚ bez ruchu, najwyrazniej nie wiedzÄ…c, co po­
cząć. W końcu wskazał na gałęzie.
- Pomyślałem, że moglibyśmy dzisiaj rozpalić ogień
w kominku i dodać kilka gałęzi dla zapachu - wyjaśnił.
Jeszcze jedna maÅ‚a rzecz ze Å›wiÄ…tecznej listy, uÅ›wia­
domiła sobie Mercy. Przedtem zebrał i ustawił na widoku
wszystkie karty świąteczne, które otrzymał od rodziny
i sÄ…siadów, chociaż zwykle tylko je czytaÅ‚, a potem wy­
rzucał, upewniwszy się przedtem, że i on wysłał życzenia
nadawcy. Tak przynajmniej powiedział jej Walt. Zciął
choinkÄ™, poprosiÅ‚ o ciasteczka... Czy te Å›wiÄ…teczne przy­
gotowania, tak podobno u niego niezwykłe, czynił ze
względu na nią?
UÅ‚ożyÅ‚ kilka polan w palenisku kominka, dorzuciÅ‚ tro­
chę sosnowych gałęzi i drobnych szczap na rozpałkę,
a potem sprawnie rozpalił ogień. Po kilku chwilach po
salonie rozeszÅ‚a siÄ™ charakterystyczna woÅ„. Grant odwró­
cił się i stanął przy kominku. Wczoraj w takiej sytuacji
zachÄ™ciÅ‚aby go, żeby usiadÅ‚ i siÄ™ odprężyÅ‚. Teraz nie wie­
działa, co powiedzieć.
W końcu podszedł do niej i usiadł na kanapie. Dzieliła
ich bezpieczna, niemal metrowa odlegÅ‚ość. Ryzykant uÅ‚o­
żył się przy ogniu i natychmiast zasnął, nie przejmując
się napięciem panującym w salonie.
Mercy już wczeÅ›niej odgrzaÅ‚a przygotowane przez Ri­
tę pikantne skrzydełka i garnek domowej zupy. Grant
zjadł wszystko ze smakiem. I w całkowitym milczeniu.
- Napijesz siÄ™ czegoÅ› ciepÅ‚ego? - zapytaÅ‚a, gdy Å‚ap­
czywie przełykał kolejny kęs.
Zastanawiał się nad tym o wiele dłużej, niż wymagało
tego proste pytanie, aż w końcu skinął głową. Wstała
i poszła do kuchni, gdzie na kuchence stał napój, który
tradycyjnie przygotowywała na święta. Doprawiła go do
smaku, napełniła dwie szklanki i wróciła do salonu.
Grant ciekawie powąchał zawartość swojej szklanki.
- Grzany jabłecznik?
- Coś w tym rodzaju - odparła. - W mojej rodzinie
pija się taki w święta.
Z uÅ›miechem zamieszaÅ‚ zÅ‚ocisty pÅ‚yn laseczkÄ… cyna­
monu, przyłożył szklankę do ust i wypił łyk. Uniósł lekko
brwi i oblizał wargi. Najwyrazniej trunek mu smakował.
- Z brandy? - zapytał.
- SÅ‚ucham? A tak, z brandy. - MiaÅ‚a nadziejÄ™, że uz­
na jej zaczerwienione policzki za efekt działania napoju
albo pÅ‚onÄ…cego na kominku ognia. PrawdÄ™ mówiÄ…c, za­
rumieniła się widząc, jak język Granta przesuwa się po
jego ustach, co z kolei przypomniaÅ‚o jej wczorajszy po­
całunek. - Mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza.
- Nie, tylko jestem trochÄ™ zaskoczony. Nie wiedzia­
łem, że mamy w domu brandy.
- Walt zrobiÅ‚ dla mnie zakupy, kiedy w zeszÅ‚ym tygo­
dniu pojechał do miasta.
- Aha. - Pociągnął następny łyk, tym razem dużo
dłuższy, po czym uśmiechnął się. - To jest całkiem dobre
- pochwalił.
- Cieszę się, że ci smakuje.
Wypił jeszcze trochę, spoglądając na choinkę.
- Skąd te ozdoby? - zapytał, wskazując na wiszące
na drzewku świecidełka.
- Od pracowników - wyjaśniła. - Wymienili je na
ciasteczka.
Zerknął na nią i znów na choinkę.
- Aha. Aadnie wyglÄ…dajÄ…...
Znów zapadła cisza. Mercy żałowała, że żadne z nich
nie potrafi się zdobyć na rozmowę, choćby o błahostkach.
A może tylko jej siÄ™ wydawaÅ‚o, że ich milczenie jest peÅ‚­
ne napiÄ™cia? Wyobraznia pÅ‚ata jej ostatnio figle. Na przy­
kład przebiegło jej przez myśl, że Grant rozpalił ogień
na kominku, ponieważ jest to przyjemniejsze i bardziej
" romantyczne niż ogień w piecu do ogrzewania domu.
Skończył jeść, Mercy również, choć zjadła niewiele.
Wytarł ręce w papierową serwetkę i wrzucił ją do ognia.
Oboje w skupieniu patrzyli, jak płomienie trawią papier,
jakby byli pracownikami obserwatorium astronomiczne­
go i badali wybuchy na słońcu. Mercy czuła się nieswojo,
nic nie mówiąc, nie potrafiła jednak wymyślić żadnego
tematu do rozmowy, który rozładowałby nieco atmosferę.
- Masz ochotę wybrać się jutro na przejażdżkę?
Drgnęła, równie zaskoczona tym, że siÄ™ tak niespo­
dziewanie odezwał, jak i tym, co powiedział.
- Przecież mówiłeś, że...
- Wiem. Ale Joker już po jednym dniu lenistwa jest
trochę niespokojny. Jeśli jutro też nic nie będzie robił,
to może oszaleć.
- Aha. - A wiÄ™c chodzi o Jokera, a nie o jej towa­
rzystwo ani o uprzyjemnienie pierwszego dnia świąt. -
Nie możemy do tego dopuścić, prawda?
WydawaÅ‚o jej siÄ™, że nie powiedziaÅ‚a tego zbyt iro­
nicznie, ale Grant spojrzał na nią ostro. I równie ostro
przemówił:
- Jeśli nie chcesz, to sam się na nim przejadę.
Westchnęła z rezygnacją.
- Nie to miaÅ‚am na myÅ›li. Mam ochotÄ™ na przejaż­
dżkÄ™. To Å›wietny sposób na spÄ™dzenie Å›wiÄ…tecznego po­
ranka.
- W takim razie pojedziemy.
- Może lepiej nie jedzmy razem, jeśli cały dzień masz
się zachowywać jak rozdrażniony grizzly - dodała.
- Grizzly są zawsze rozdrażnione. Taka już ich natura
- warknÄ…Å‚ opryskliwie.
- Nie wiedziałam, ale to chyba nie jest karalne.
Zacisnął usta, ale nic nie powiedział. Wypił do końca [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • tibiahacks.keep.pl