[ Pobierz całość w formacie PDF ]

razie nie ciebie.
Chciał zapytać, skąd bierze się jej lęk przed ludźmi, ale
zdecydował, że lepiej będzie, jeśli jeszcze poczeka. Sama
TRZECIA SIOSTRA
101
kiedyś mu opowie. Kiedy już zupełnie mu zaufa. Jeszcze
tydzień temu włożyłby taką możliwość między bajki.
Po raz kolejny zamyślił się nad przeznaczeniem. Może on
od początku ją rozpoznał, może byli sobie pisani, tylko zajęło
mu trochę czasu, zanim to naprawdę zrozumiał? Miał bowiem
wrażenie, że zna ją od dawna, czuł się przy niej swobodnie
i beztrosko. Patrzył jej w oczy i wiedział, że patrzy w oczy
przyjaciela.
- Nigdy nie zrobię niczego, co mogłoby cię wystraszyć,
Corrine.
- Ja się boję prawie wszystkiego. - Uśmiechnęła się. -
Dlatego muszę być oschła i nieprzyjemna.
- Nigdy nie wydawałaś mi się taka.
- Wiem. Dojrzałeś we mnie coś, czego nikt przed tobą
nie dojrzał.
- Chyba trzeba być ślepym, żeby nie zauważyć, jaka
jesteś delikatna.
W jej oczach dostrzegł dwie narastające łzy. Wiedział, że
teraz musi się troszkę wycofać. Zupełnie jak z młodym, prze­
straszonym koniem. Nie wszystko naraz.
- Poza tym, nie boisz się puszczać latawców.
Uśmiechnęła się.
- Masz rację.
Matt czuł, że żyje. Że chce żyć. Od śmierci Marianne nie
odczuwał takiej radości. Corrine chyba nigdy jej nie poznała.
Nagle zrozumiał, że to właśnie dlatego musieli się spotkać.
Nie po to, by kraść sobie pocałunki. To spotkanie nie było
tylko dla niego. Mieli pomóc sobie nawzajem, nauczyć się
czerpać z życia radość i nie bać się żyć.
- Chodźmy. Musimy kupić latawce - powiedział.
102
CARA COLTER
Corrine podeszła do niego, a Matt otoczył ją ramieniem.
Oparła głowę o jego pierś. Uśmiechnął się. I wydawało mu
się, że ten uśmiech już go nie opuści.
Całe życie ciężko pracował. Praca była jego życiem. Nie
pamiętał, czy kiedykolwiek pozwolił sobie na chwile zabawy
i zapomnienia. Nawet w szkole, kiedy jego rówieśnicy sza­
leli, on dźwigał brzemię odpowiedzialności. Jego rodzina
właśnie rozwijała działalność i harówce nie było końca. Matt
nigdy zresztą nie miał nic przeciwko pracy. Praca nie budziła
jego wątpliwości. Na niego przypadała jakaś część, i on po
prostu wypełniał to, co do niego należało.
Marianne była inna. Wolny duch. Przy pierwszej okazji
uciekła z domu i przyłączyła się do jakiejś grupy hippisów.
Potem opowiadała bratu o swoich zwariowanych przygo­
dach, o pływaniu nocą nago w oceanie. Wszystko to dla Mat-
ta było albo głupstwem, albo szaleństwem. Musiał jednak
przyznać, że trochę jej zazdrościł. Nie miał wątpliwości, że
ona czerpała z życia pełnymi garściami. A kiedy dorosła,
zaczęła nawet na siebie zarabiać, robiąc dalej to, co lubiła.
Malowała naczynia. Miała prawdziwy talent i ludzie poznali
się na tym.
Później jednak zaszła w ciążę. W tym czasie Matt był już
całkiem nieźle ustawiony. Odkupił ranczo od rodziców, któ­
rzy przenieśli się na starość do Arizony, gdzie klimat był
bardziej suchy.
Marianne załamała się. Nigdy nie powiedziała, kim był oj­
ciec jej dziecka. Wyparowała z niej radość. Kiedy teraz patrzył
wstecz, rozumiał, że tak naprawdę już wtedy zaczęła umierać.
Ale podobałby się jej jego dzisiejszy plan. Starszy i po­
ważny brat puszczający latawce na plaży.
TRZECIA SIOSTRA
103
Po drodze opowiedział o wszystkim Corrine. A kiedy
skończył, zatrzymali się przed wejściem do sklepu z lataw­
cami, tuż przy plaży. Corrine spojrzała na niego.
- W takim razie zadedykujmy jej ten dzień, dobrze?
- Zgoda - powiedział.
Uparła się, że zapłaci za swój latawiec.
- Inaczej nie mogłabym wybrać tego, który naprawdę mi
się spodoba - stwierdziła szczerze. - A tak mogę sobie kupić
nawet najdroższy i nie będę miała absolutnie żadnych wyrzu­
tów sumienia.
- Przecież nie musiałabyś mieć wyrzutów sumienia.
- Gdybyś ty zapłacił, miałabym.
W końcu wybrała ogromny latawiec. Mattowi zawsze wy­
dawało się, że latawiec powinien mieć kształt rombu i mały
ogon. Latawiec, który wybrała Corrine, miał kształt półokrę-
gu, był zrobiony z nylonu i ciągnął się za nim kolorowy
i bardzo długi ogon.
- Trzeba będzie prawdziwego huraganu, żeby to polecia­
ło - zauważył.
- Nie dziś. Dzisiaj wszystko jest możliwe - uśmiechnęła
się do niego.
Po chwili byli już na plaży. Mieszkał na wybrzeżu całe
życie, a na palcach obu rąk mógł policzyć swoje pobyty nad
oceanem.
Corrine zdjęła adidasy i zatopiła stopy w piasku.
Matt zaczął odpinać swoje wysokie buty, a kiedy się z ni­
mi wreszcie uporał, Corrine była już daleko, rozkładając na
piasku ogon swojego latawca.
Zaczęła biec. Powietrze stało w miejscu, nie było najlżej­
szego podmuchu. No, może jedynie ten, który wywołała
104
CARA COLTER
sama Corrine. Wyglądała na szczęśliwą, gdy tak biegła, ciąg­
nąc za sobą po piasku kolorowy ogon.
Puszczanie takiego latawca wymagało jednak więcej siły,
niż oczekiwała. Pobiegł jej na pomoc. Zdawało się, że kiedy
tylko Matt dotknął latawca, zerwał się wiatr. Corrine przy­
trzymała go,, a Matt pobiegł z linką. Latawiec złapał wiatr
i poszybował w górę. Corrine biegła w jego stronę wzdłuż
plaży. Miała podwinięte do kolan spodnie, sweter zawiązała
sobie dookoła talii. Wyglądała jak rozradowane dziecko.
Przekazał jej linkę i przyglądał się, jak biegnie dalej, jak bawi
się w najlepsze.
- Jak on wygląda? - zawołała do niego. - Jak smok?
Jemu z niczym się ten skomplikowany kształt nie koja­ [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • tibiahacks.keep.pl