[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Prosto, obywatelko - przywołał ją do porządku ostry głos. Jednocześnie popchnięto ją na
schody.
Sklepiona obszerna sala musiała być niegdyś zakonnym refektarzem, teraz służyła za
sypialnię uwięzionych kobiet. Głowami do ścian stało tu ze dwadzieścia łóżek, wszystkie
wydawały się zajęte.
- Tu masz, pani, wolne miejsce - posłyszała po chwili. Z jednego z łóżek uniosła się głowa w
nocnym czepeczku.
Tekla przesunęła się omackiem w stronę głosu.
- Widzisz, pani? - pytała kobieta. - Jeszcze dwa kroki.
Rzeczywiście, po dwóch krokach natknęła się na wolne łóżko.
- Wczoraj ją zabrano - zaszemrał inny głos z drugiej strony.
Wzdrygnęła się. A więc jej poprzedniczka została wczoraj zgilotynowana. A jaki los ją czeka?
Ją, Teklę, którą kaprys Różyczki rzucił w to piekło?
Od starych murów szedł chłód, szczękając nieledwie zębami z zimna, skuliła się pod cienką
kołdrą, okrywając się jeszcze własną chustką i kaftanikiem. Mimo zmęczenia do rana nie
zmrużyła oka, wsłuchana w ciężki oddech sąsiadki i pochlipywanie dochodzące spod
przeciwległej ściany.
Musiało być koło ósmej, gdy brudne i zakratowane teraz szyby przepuściły nieco dziennego
światła. Ale ranek, wyjątkowo szary i pochmurny, ledwie pozwolił dojrzeć dwa rzędy łóżek i
leżące na nich niewyrazne zarysy postaci otulonych szmatami.
Wszystko dookoła było szare, nie tylko niebo za oknami. Mury, kamienna posadzka, nawet
sufit wysoko wyniesiony gotyckimi łukami. No i twarze kobiet, gramolących się z pościeli do
nowego - może dla niejednej z nich - ostatniego dnia na tej ziemi.
Tekla włożyła trzewiki, wygładziła zmiętą spódnicę, narzuciła drugi kaftanik i okryła się
chustkÄ….
- Zaraz będzie śniadanie - powiedziała ta kobieta, która w nocy wskazała jej wolne łóżko.
Na śniadanie, oznajmione dzwonkiem, trzeba było przejść do sali po drugiej stronie
korytarza.
Tekla podążyła za towarzyszkami niedoli z nadzieją na coś gorącego do picia, niechby to
nawet była zwykła woda, aby tylko rozgrzać się od środka i poczuć choć odrobinę ciepła.
W sali stały stoły i ławy - to przypuszczalnie był niegdyś klasztorny refektarz - a zapełniał je
tłum niedbale odzianych mężczyzn i kobiet. Rozmawiano z ożywieniem, choć przyciszonym
głosem. Tekla dostała kubek czegoś gorącego - ciemna ciecz z kawałkiem chleba - o który
można było ogrzać ręce.
Wśród mężczyzn przeważali młodzi, nie ogoleni, z byle jak uczesanymi włosami. Ci niedawni
może eleganci, teraz okręcali szyję pogniecioną chustką wątpliwej białości, okryci często
podartym frakiem, przy którym brakowało guzików i choć na trzewikach błyszczały srebrne
klamry, całość robiła wrażenie smutku i zaniedbania.
Kobiety wyglądały równie żałośnie. Te, które niedawno znalazły się w więzieniu, a zaledwie
przekroczyły lat dwadzieścia, zachowały jeszcze świeżość cery i błyszczące oczy. Ale inne... Te
pierwsze były dobrze ubrane, modnie i ze smakiem, szybko jednak jedwabie czy aksamity
utracą barwę, zszarzeją i upodobnią je do reszty więzniów.
Koło Tekli usiadł młody człowiek, wyjątkowo starannie ogolony, ze związanymi wstążką
ciemnymi włosami.
- Jesteś tu, pani, nowa? - spytał.
- Przywieziono mnie tej nocy - odparła.
Bez słowa pokiwał głową.
Potem do sali weszli żandarmi, a za nimi dozorca z dużym arkuszem w ręku.
Zapadła cisza pełna grozy, Tekla obejrzała się czując, że za chwilę stanie się coś strasznego.
Wszystkie oczy spoczęły na człowieku z papierem w ręku.
- Zaraz siÄ™ dowiemy, czyja dziÅ› kolej - szepnÄ…Å‚ sÄ…siad Tekli.
Dozorca podszedł do stołu i monotonnym głosem zaczął:
- Filip Gramont, Armand Custine, Maria Magdalena Aiguillon, Szarlotta Lameth, Franciszka
Bragelonne, Joanna Jarnac, Karol Montbrun, Henryk B~ethune...
Lista była długa, a głos czytającego coraz bardziej monotonny ożywił się dopiero przy końcu,
by wraz ze splunięciem oznajmić: - Wszystko to podli arystokraci i zdrajcy.
Tekla wiedziała, że każde z tych nazwisk poprzedza nieodzowna dla noblesy partykuła "de"
oraz mniej lub bardziej dzwięczny tytuł. Jakie to jednak miało teraz znaczenie? Czy Filip
Gramont tracił coś po opuszczeniu tych niepotrzebnych dodatków? Nazywał się niegdyś Filip
de Gramont i z dziada pradziada posiadał tytuł książęcy. To był teraz ciężar grobowego
kamienia. Gdyby z dziada pradziada nazywał się zwyczajnie Filipem Gramont, nie siedziałby
teraz w klasztornym refektarzu karmelitów, zamienionym na więzienie, i nie oczekiwał
przeniesienia do Conciergerie, komedii procesu przed Trybunałem rewolucyjnym, jazdy
wózkiem na plac, gdzie stała gilotyna. Niestety, nie można było tego odwrócić.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]