[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Oczywiście, że wziąłbym tę sprawę  oznajmił Bill.  To doświadcze-
nie prawnicze, jakiego nie zdobywa się często. . . Ale mogłoby to wyglądać na
konflikt interesów  dodał.  Przecież wykonywałem zlecenia Korony.
Dopiłem jabłecznik i odstawiłem szklankę na półkę. Ziewnąłem.
 Muszę już iść, Bill.
Skinął głową.
 To tylko teoretyczne rozważania?  zapytał jeszcze.
 Oczywiście. Może się zdarzyć, że będzie to moje przesłuchanie. Dobranoc.
Przyjrzał mi się.
 Hm. . . To zabezpieczenie, o którym wspomniałeś  zaczął,  Chodzi
o coÅ› niebezpiecznego, prawda?
Uśmiechnąłem się.
 Nikt pewnie nie może ci w tym pomóc?
 Nie.
 No cóż. . . powodzenia.
 Dzięki.
 Zobaczymy siÄ™ jutro?
 Może, ale raczej wieczorem.
Poszedłem do swojego pokoju i do łóżka. Musiałem trochę wypocząć, zanim
zajmę się tym, co planowałem. Nie zapamiętałem żadnych snów na ten temat, ani
za, ani przeciw.
Było wciąż ciemno, kiedy się obudziłem. Dobrze wiedzieć, że mój wewnętrz-
ny budzik działa. Z przyjemnością odwróciłbym się na drugi bok i spał dalej, ale
nie stać mnie było na taki luksus. Czekał mnie dzień, który miał być ćwiczeniem
z planowania czasu. W związku z tym wstałem, umyłem się i włożyłem świeże
ubranie.
Poszedłem do kuchni. Zaparzyłem sobie herbatę, zrobiłem grzankę i jajeczni-
cę z kilku jajek z cebulą, papryką i odrobiną pieprzu. Odkryłem też owoce melka
ze Snelters  coś, czego od dawna nie jadłem.
136
Potem wyszedłem tylnymi drzwiami i dotarłem do ogrodu. Było ciemno, bez-
księżycowo i wilgotno. Tylko kilka pasemek mgły badało niewidoczne ścieżki.
Wybrałem prowadzącą na północny zachód. Zwiat był teraz miejscem niezwykle
spokojnym, a własne myśli też doprowadziłem do tego stanu. Czekał mnie dzień
załatwiania tylko jednej sprawy naraz i wolałem, by umysł od razu się do tego
przyzwyczaił.
Minąłem ogród, wyszedłem przez przerwę w żywopłocie i ruszyłem dalej nie-
równym traktem, w jaki zmieniła się moja ścieżka. Wspinała się wolno przez
pierwsze kilka minut, potem skręciła nagle i natychmiast stała się bardziej stro-
ma. Przystanąłem na jednym ze wzniesień i spojrzałem za siebie; wyraznie wi-
działem ciemną sylwetkę pałacu i parę świateł w oknach. Jakieś rozwiane cirrusy
nad głową wyglądały, jakby ktoś zagrabił światło gwiazd w niebiańskim ogro-
dzie, w którym siedział zadumany Amber. Po chwili ruszyłem dalej. Przed sobą
miałem jeszcze kawał drogi.
Kiedy dotarłem do grzbietu, spostrzegłem na wschodzie, za opuszczonym nie-
dawno lasem, pasmo jaśniejszego nieba. Szybko minąłem trzy masywne stopnie
pieśni i historii, i rozpocząłem zejście na stronę północną.
Droga opadała z początku łagodnie, potem stromo, potem skręciła na północ-
ny wschód i na łagodniejsze zbocze. Kiedy znowu odbije na północny zachód,
będzie jeszcze jeden stromy stok, potem jeden łatwy i wiedziałem, że dalej pójdę
już bez wysiłku. Wysokie ramię Kolviru za plecami zasłaniało wszelkie widziane
wcześniej zwiastuny przedświtu. Przede mną i nade mną wisiała rozgwieżdżona
noc, zacierając kontury wszystkich, prócz najbliższych głazów. Mimo to wiedzia-
łem w przybliżeniu, dokąd się kierować. Byłem tu już kiedyś, choć wtedy zatrzy-
małem się tylko na chwilę.
To było jakieś trzy kilometry za grzbietem. Zwolniłem zbliżając się do tego
miejsca. Szukałem sporego zagłębienia terenu mniej więcej w kształcie podkowy.
Znalazłem je w końcu i wkroczyłem powoli. Budziło we mnie dziwne uczucia.
Nie przewidywałem świadomie wszystkich swoich reakcji, ale na jakimś głęb-
szym poziomie chyba ich oczekiwałem.
Szedłem, a po obu stronach wyrastały kamienne ściany, jak w wąwozie.
Trafiłem na ścieżkę i podążyłem nią dalej. Prowadziła lekko w dół, ku parze
niewyraznych sylwetek drzew, potem między nimi do miejsca, gdzie stał niski
kamienny budynek. Wokół rosły dziko rozmaite krzewy i trawy. Słyszałem, że
specjalnie nawieziono tu glebę, by posadzić rośliny, pózniej jednak o nich zapo-
mniano.
Usiadłem na jednej z kamiennych ławek przed budynkiem i czekałem, aż po-
jaśnieje niebo. To był grób mojego ojca. . . właściwie mauzoleum, zbudowane
dawno temu, kiedy wszyscy uważali go za zmarłego. Bawiło go to, kiedy pózniej
odwiedzał to miejsce. Teraz, oczywiście, sytuacja mogła ulec zmianie. Teraz mo-
gło to być prawdziwe mauzoleum. Czy usunie to ironię, czy jeszcze ją wzmoże?
137
Nie byłem pewien. Jednak budziło to mój niepokój, większy, niż się spodziewa-
łem. Nie przyszedłem tu jako pielgrzym. Przyszedłem szukając pokoju i ciszy,
jakiej potrzebuje czarodziej mojego pokroju, by zawiesić kilka zaklęć. Przysze-
dłem. . .
Może szukałem racjonalnego wytłumaczenia. Wybrałem ten punkt, ponieważ
 prawdziwy czy nie  grób nosił imię Corwina i dlatego rozbudzał poczucie je-
go obecności. Chciałbym poznać go lepiej, a może już nigdy nie będę miał okazji.
Nagle pojąłem, czemu zaufałem Luke owi. Miał rację wtedy w Arbor. Gdybym
dowiedział się o śmierci Corwina, gdybym zobaczył, że mogę obciążyć kogoś wi-
ną, rzuciłbym wszystko. Wyruszyłbym, by przedstawić rachunek i pobrać opłatę,
by zamknąć rozliczenia i krwią wypisać pokwitowanie. Nawet gdybym nie znał
Luke a tak dobrze, jak znałem, łatwo mi było wyobrazić sobie siebie na jego miej-
scu. A trudno go osądzać.
Do diabła! Czemu musimy się nawzajem karykaturować poza granice śmiechu
i zrozumienia, aż do bólu, zawodu i konfliktu lojalności?
Wstałem. Było już dostatecznie jasno, żebym widział, co robię.
Wszedłem do środka i zbliżyłem się do niszy, gdzie stał pusty kamienny sar-
kofag. Wydawał się idealnym sejfem, ale zawahałem się, gdy stanąłem przy nim.
Ręce mi drżały. To śmieszne. Wiedziałem, że go tam nie ma, że to tylko puste
rzezbione pudło. . . A jednak minęło parę minut, nim zmusiłem się, by chwycić
i podnieść wieko.
Pusty, naturalnie, jak tak wiele marzeń i lęków. Wrzuciłem niebieski guzik [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • tibiahacks.keep.pl