[ Pobierz całość w formacie PDF ]

jego ciało drży. Nie potrafił jednak zlokalizować zródła drżenia. Był to niekończący się
dreszcz jakiejś masy, pozbawiony możliwości kontroli i własnej woli. Resztką świadomości
stwierdził, że tak właśnie wyglądała jego reakcja.
Z górą godzinę spędził, siedząc jak sparaliżowany ze wzrokiem utkwionym w jej
twarzy.
Stan otępienia skończył się nagle. Ze stłumionym mamrotaniem, jakie dobywało się z
jego gardła, poderwał się z jej łóżka i wyszedł z pokoju.
Gdy nalewał whisky, połowa rozlała się do zlewu. Tę zaś, która trafiła do szklanki,
wypił jednym haustem. Ciepło przesunęło się w stronę żołądka i było to doznanie dwakroć
silniejsze od polarnego chłodu odrętwienia, które sparaliżowało jego ciało. Stał przy zlewie
kompletnie bez sił. Znów drżącymi rękami napełnił szklankę po brzegi i długimi, gwałtow-
nymi łykami wypił ognisty trunek.
 To jakiś sen przekonywał go jakiś słaby głos, tak, jakby w jego głowie ktoś głośno
wypowiadał słowa.
- Virginia...
Odwracał się to w jedną, to w drugą stronę pokoju, jego oczy wypatrywały czegoś
wokół tak, jakby mogły tam coś znalezć, tak, jakby z przerażenia nie mogły odnalezć wyjścia
z tego strasznego domu. Z gardła wydobywały mu się jakieś wątłe wyrazy niedowierzania.
Złożywszy razem dłonie przyciskał je do siebie. Drżały. Oniemiałe palce zwijały się
bezładnie.
Wreszcie ręce zaczęły mu drżeć tak, że nie potrafił rozróżnić ich kształtu. Dławiąc się
zaczerpnął powietrza i nagłym ruchem oderwał dłonie od siebie i przycisnął je do ud.
- Virginia.
Zrobił krok naprzód i zaczął głośno krzyczeć, widząc, że cały pokój wiruje. W
prawym kolanie odczuł eksplozję bólu, który gorącymi szarpnięciami rozprzestrzenił się po
udzie. Zawył z bólu, podnosząc się i kuśtykając do dużego pokoju. Stał tam niczym pomnik
podczas trzęsienia ziemi, którego marmurowe oczy utkwione były w drzwiach sypialni.
Wyobraznia podsuwała mu jeszcze raz tą scenę.
Potężny, trzaskający ogień, huczące, żółte płomienie wyrzucające w niebo chmury
czarnego, tłustego dymu. W jego ramionach delikatne ciało Kathy. Mężczyzna, który podcho-
dzi do niego i chwyta ją jak tłumok ze szmatami. Potem trzymając jego dziecko, niknie w
ciemnej mgle. Pamięta siebie stojącego tam, ogarniętego przerażeniem, które jak ciosy po-
tężnego młota przygniatało go do ziemi.
Wtedy rzucił się nagle do przodu, jakby w szale krzycząc.
- Kathy!
Wtedy złapały go czyjeś ręce. Powstrzymali go ludzie w brezentowych pelerynach i
maskach. Kiedy odciągali go stamtąd, jego buty zostawiały w ziemi dwa poszarpane ślady.
Jego umysł eksplodował, wyrzucał z siebie jakieś przerażające krzyki.
Potem pamięta nagły, obezwładniający ból w szczęce, światło dzienne, które
przejrzało przez mroczne chmury dymu. Dalej rozgrzewające igiełki alkoholu
przepływającego przez jego gardło, kaszel. Ciężko chwytał powietrze i wreszcie napięty,
milczący siedział w samochodzie Bena Cortmana i gdy stamtąd odjeżdżali, wpatrywał się w
gigantyczny słup dymu, który unosił się nad ziemią jak czerniejące widmo całej ziemskiej
rozpaczy.
Pamiętając, zamknął oczy i zacisnął zęby mocno, aż do bólu.
- Nie.
Nie odda im Virginii. Nawet gdyby mieli zabić za to jego samego.
Powolnym ruchem, na sztywnych nogach poszedł do drzwi wejściowych i wyszedł na
zewnątrz, na werandę. Potem zszedł na żółknący trawnik i poszedł w dół ulicy, w kierunku
domu Bena Cortmana. Na widok jasnego światła słonecznego jego zrenice zwężyły się do
małych punkcików, czarnych jak węgliki, a odrętwiałe ręce wisiały bez celu u tułowia.
W uszach wciąż dzwięczało mu powiedzenie Bena:  Jestem suchy jak wiór . Jego
absurdalność sprawiała, że miał ochotę coś zniszczyć. Przypominał sobie, jak Ben to
wymyślił sądząc, że będzie śmiesznie.
Stał sztywny pod drzwiami. Czuł, jak w głowie pulsowała krew.  Co mnie obchodzi
prawo, co z tego, że odmowę wykonania zarządzeń karzą śmiercią, i tak jej nie oddam!
Jego pięść załomotała w drzwi.
- Ben!
Wewnątrz domu panowała cisza. Na frontowych oknach wisiały białe firanki. Widział
w środku czerwoną kanapę, stojącą lampę, której abażur obszyty był frędzlami, którymi nie-
gdyś bawiła się mała Freda w niedzielne popołudnia. Zmrużył oczy.  Co to był za dzień
tygodnia? Nie pamiętał. Zupełnie stracił rachubę dni.
Wzruszył ramionami, gdy złość wzburzyła mu krew w żyłach.
- Ben!
Znowu mocno zaciśniętą pięścią uderzył w drzwi. Mięśnie jego zaciśniętej szczęki
zaczęły drgać.
 Niech go diabli, gdzież on jest?
Swoim kruchym palcem nacisnął gwałtownie na dzwonek, a w głowie znów usłyszał
słowa pijackiej piosenki:  jestem suchy jak wiór, jestem suchy jak wiór, jestem suchy...
Ze złością złapał w płuca powietrze i z całej siły pchnął drzwi, które z impetem
otworzyły się, uderzając o ścianę. Nie były zamknięte.
Wszedł do dużego pokoju, pogrążonego w ciszy.
- Ben - powiedział głośno - potrzebuję twojego samochodu. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • tibiahacks.keep.pl