[ Pobierz całość w formacie PDF ]
należało, w końcu nie z własnej winy tu się znalezli, nie z własnego pomysłu zostawili swoje rozległe pola na
wschodzie i tłukli się tutaj dwa miesiące. Wcale nie prosili się o te obce, kamienne domy. Niemki doiły krowy
i wyrzucały gnój, a potem szły na pole albo sprzątały, wystraszone, przygięte do ziemi, milczące. Tylko
w niedzielę dawali im spokój, a one ubierały się odświętnie, wkładały nawet białe rękawiczki i szły do
kościoła, żeby zbawić swoją niemiecką, grzeszną duszę.
Jesienią przyjechała władza, tym razem do Niemek, i powiedziała im, żeby się zbierały do wyjazdu. Młoda,
podniecona, zaczęła zbierać swoje rzeczy w tobołki, starsza siedziała na łóżku i nie odzywała się.
Następnego ranka stały przed domem i czekały. Bobolka dała im na drogę słoniny i cieszyła się, że mają
teraz dodatkowy pokój. Wreszcie przyszedł jakiś człowiek i po niemiecku kazał im ruszać w stronę miastecz-
ka. Młoda pociągnęła wózek i dołączyła do karawany innych Niemców, którzy przystanęli na mostku, ale
stara nie chciała pójść. Wróciła do kuchni i chwyciła porcelanową miskę, a Bobol, już podpity, próbował
wyrwać jej naczynie. Szarpali się chwilę, aż starej rozburzyły się siwe włosy i nagle, po raz pierwszy od
miesięcy, zaczęła coś wykrzykiwać. Wybiegła przed dom i krzyczała z pięścią uniesioną do nieba.
Co ona powiedziała, co ona wrzeszczy? , dopytywał się Bobol, ale władza nie chciał mu powiedzieć.
Dopiero gdy Niemcy znikli za wzgórzami, władza wrócił, żeby im oznajmić, że ich wieś nie nazywa się już
Einsiedler, tylko Pietno. Bobol dowiedział się też, że stara Niemka go przeklęła.
Przeklęła cię, powiedziała na ciebie stek głupot, żeby ziemia ci nie rodziła, żebyś został sam, żeby nie
ominęły cię żadne choroby, żeby padały ci zwierzęta, żeby drzewa nie miały owoców, żeby łąki palił ci ogień,
a pola zalewała woda. Tak krzyczała , powiedział władza i zapalił jednego papierosa od drugiego. Ale
przecież tylko głupek by się tym przejął .
Cynowy talerz
Marta miała wiele rzeczy ułomnych: pojedyncze filiżanki, spodki ze startym szlaczkiem, w którym można się
było jeszcze domyślić pozłacanych meandrów liści, blaszane kubki z dorobionym niedbale drucianym
uchem, nitowane garnki z rdzawymi śladami po odpadniętej emalii. Miała jeden wielki widelec ze swastyką
i noże o ostrzach tak odchudzonych po tysiącach ostrzeń, że przypominały szpikulce. Podejrzewałam, że
wykopywała je każdej wiosny w czasie prac w ogródku, że wyciągała je z ziemi, a potem myła, polerowała
popiołem i wrzucała do szuflad. Gdyby tak było, znaczyłoby to, że Marta mogła być samowystarczalna.
A przecież i nam ziemia rodziła te pokraczne przedmioty. Myśmy ich nie szanowali, woleliśmy, jak wszyscy,
mieć rzeczy nowe, błyszczące, ze śladami kleju po cenie, z gwarancją długowieczności, jaką daje śmiały
odblask światła, nieposzlakowana gładkość powierzchni. Pozostałości metalicznego zapachu dalekich -
fabryk.
Nie pożądałam rzeczy Marty ani jej ciężkich poduszek, w których pierze bezwładnie wędrowało z rogu w róg
w czasie nocnych zapasów z ciałem człowieka, ani spranych makatek, haftowanych po niemiecku w hasła
niosÄ…ce otuchÄ™: Wo Mutters Hände liebend walten, da bleibt das Glück im Haus erhalten albo Eigner Herd
ist Goldes wert .
Tylko jeden przedmiot budził moją czułość cynowy talerz, ciężki i toporny, z krawędzią ozdobioną
wypukłym geometrycznym wzorem, wytartym od dotyku palców, wzorem, który w wielu miejscach zamierał
i roztapiał się w tle, tak że jego dotykanie niosło przyjemność odczytywania tych znaków bez potrzeby
patrzenia. Ornament byÅ‚ jakby grecki albo wziÄ™ty z art déco; powtarzaÅ‚y siÄ™ w nim na przemian koÅ‚a
i kwadraty łączone krzyżami, które, jak znaki plusa, dodawały je do siebie, pozostawiając jednak składniki
tych działań nietknięte. W wielu miejscach złaziła z niego matowa pozłota i odsłaniała wyszczerzony szary
metal.
Latem Marta rozkładała na nim owoce, a jesienią orzechy. Talerz królował na samym środku jej pokrytego
ceratą stołu. Pośród tego całego upośledzonego przybytku Marty jedynie on mógł przyciągnąć uwagę.
Reszta budziła tylko współczucie.
Niania
Miałam nianię Niemkę. Nazywała się Gertruda Nietsche. Była drobna i ruchliwa jak gryzoń, nosiła mocne
okulary, w których po kilkakroć odbijały się wszystkie zródła światła, od żarówek po słońce. Po polsku znała
tylko kilka słów i głównie używała ich w rozmowach z moją mamą, do mnie mówiła tak, jak myślała, czyli po
niemiecku. Pamiętam dobrze jej twarz, jej czule-szorstkie ruchy, dotyk jej swetrów, kakaowy zapach. Ale nie
pamiętam jej słów. Nie miałam jeszcze wtedy żadnego języka na podorędziu, byłam dziewicza w języku, nie
potrzebowałam żadnych słów: ani polskich, ani niemieckich, ani jakichkolwiek. Ona miała swój język, który
wszystkim naokoło wydawał się obcy, a nawet nienawistny (w końcu było dopiero dwadzieścia lat po
wojnie). Mówiła tym językiem do mnie, śpiewała i karciła. Wkładała mnie w drewniany wózek i jechała przez
groble na stawach do swoich krewnych, jedynych autochtonów, Kampów, i tam, w ich pełnym ozdóbek
domu, brałyśmy razem udział w nie kończących się rozmowach. Ja oczywiście w milczeniu.
Podczas tych rozmów siedziałam na zasłanym kapą łóżku, podparta poduszkami, a Gertruda przy stole
z Kampową dzyń, dzyń filiżankami. Potem brała mnie na ręce i musiałam na pewno odbijać się w szkłach jej
okularów. Ale tego nie pamiętam nie było mnie jeszcze we własnych odbiciach, nie istniałam jeszcze dla
luster.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]