[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Usiłowali schować się jeden za drugiego, powstał więc niemały chaos, lecz Stra\nik
Słońca był bezlitosny.
Długo ju\ dręczyliście zacne plemiona w Królestwie Ciemności, nie chcę więcej o
tym słyszeć, dość!
Marco zrozumiał, co zamierza uczynić potę\ny Obcy, zbli\ył się więc do niego i rzekł
spokojnie:
Zaczekaj chwilę, Stra\niku Słońca, sądzę, \e da się to rozwiązać w inny sposób ni\
destrukcja, mam pewne podejrzenia, \e te istoty naprawdę pochodzą z Gór Czarnych i \e
zanadto się zbli\yły do zródła z ciemną wodą .
Wcale w to nie wątpię - odpowiedział Stra\nik Słońca - chocia\ raczej jej nie piły .
Nie, nie, to uczynić mogą jedynie istoty w rodzaju Tengela Złego. Pozwolisz mi?
Bardziej ni\ chętnie, nie lubię unicestwiać .
Ja tak\e nie. Czy mo\esz całkiem ich uśpić? Muszę ich dotknąć .
Stra\nik Słońca skinął głową, a potem wykonał kilka gestów dłonią i Svilowie
zamknęli oczy. Osunęli się na ziemię, pogrą\eni w głębokim śnie.
Marco podszedł do nich wraz ze Stra\nikiem Słońca i przyklęknął.
Wydzielają nieprzyjemny zapach - zauwa\ył Stra\nik Słońca, obserwując
poczynania Marca. Ksią\ę Ludzi Lodu delikatnie dotykał wszystkich Svilów po kolei,
wypowiadając przy tym niezwykłe słowa.
Czynię teraz tak, aby całe tkwiące w was zło rozwiało się jak pył na wietrze . Taką
ceremonię powtórzył z ka\dym ze Svilów, a potem jeszcze dodał: Wróćcie teraz do istnienia,
jakim kiedyś \yliście, zanim zła moc zmieniła was w ohydne bestie .
Ze zdumieniem ujrzeli, jak wymyślne stroje, które nosili Svilowie, z wolna opadają.
Ich ohydne głowy i przypominające szpony palce zaczęły się kurczyć, niknąć.
Ze stosów ubrań wypełzło stadko szczurów i pognało w stronę płaskowy\u za
skałami.
Marco odetchnął i wstał.
Niech sobie teraz zwierzaczki radzą same, nikomu ju\ nie będą mogły zaszkodzić -
rzekł, zwracając się do oniemiałych świadków zajścia.
Jest ich więcej - stwierdził Stra\nik Słońca - ale tych w ka\dym razie się pozbyliśmy.
Dziękuję, Marco, stale mnie czymś zaskakujesz .
Marco uśmiechnął się przelotnie.
Teraz chciałbym się umyć .
Doskonale go rozumieli. Znalezli niewielki szemrzący strumyk, w którym Marco do
czysta opłukał ręce. Potem znów wrócili do przełęczy.
Wspólnymi siłami starali się podnieść kamienny blok, który uwięził nogę Gondagila.
Głaz zarył się jednak głęboko w ziemię, a oni nie mieli ze sobą \adnych narzędzi. W dodatku
musieli być bardzo ostro\ni, aby kamień mocniej nie przycisnął Warega.
- Przydałbyś się nam teraz właśnie ty, Gondagilu - stwierdził Haram. - Musicie
wiedzieć, \e on jest bardzo silny.
- Byłoby mi jednak trochę niewygodnie - zauwa\ył Gondagil zgryzliwie. Widać było,
jak bardzo cierpi.
- Marco, czy nie mógłbyś dokonać teraz jakiegoś małego cudu? - spytał Rok.
Odpowiedziała mu Miranda:
- Sądzę, \e wobec takich realnych cię\arów Marco nic nie mo\e zdziałać, odkąd
powrócił do naszego rodu. Marco, myślę teraz oczywiście o tym, jak byliśmy zamknięci w
Kverkfjöll na Islandii. MówiÅ‚eÅ› wtedy, \e nie masz ju\ takich siÅ‚. Wówczas jednak pomogli
nam twoi przyjaciele, teraz, jak przypuszczam, to niemo\liwe.
- Nie, nie wyobra\am sobie tego, ale, Stra\niku Słońca, mam pewną propozycję.
Uwa\am cię za równego sobie, gdybyśmy obaj skupili naszą duchową siłę na zmniejszeniu
cię\aru kamienia, być mo\e innym w tym czasie udałoby się go odsunąć.
Stra\nik Słońca zgodził się na taką próbę i przyło\yli dłonie do głazu, podczas gdy
Lemurowie i Waregowie wytę\yli wszystkie siły. Miranda i kobieta z rodu Waregów tak\e
pomagały.
Tym razem się powiodło - nie wiadomo, czy to za sprawą wiary w powodzenie akcji,
czy te\ naprawdę dwaj niezwykli byli w stanie zmniejszyć działanie siły cią\enia. To zresztą
nieistotne, wspólnie zdołali przesunąć kamień na tyle, by Gondagil mógł wyciągnąć nogę.
Głaz ostatecznie legł na ziemi z cię\kim, przypominającym westchnienie łoskotem.
Odetchnęli z ulgą.
- Jak się czujesz? - dopytywał się Stra\nik Słońca. - Mo\esz stanąć na nogi?
Gondagil sprawdził. Zrobił kilka chwiejnych kroków, krzywiąc się przy tym
niemiłosiernie, i odparł, \e tak, musi się tylko trochę rozchodzić.
Miranda ujęła go za rękę.
- Chodzmy, wesprzyj siÄ™ na mnie.
Ruszyli.
- Wiesz, o czym myślę? - spytał po chwili Gondagil.
- Nie.
- O tym, \e całkiem niedawno nie mogłem nawet śnić, \e ja, władca lasu w krainie
Timona, miałbym wspierać się na ramieniu delikatnej, kruchej dziewczyny i jeszcze
znajdować w tym przyjemność.
Miranda roześmiała się uszczęśliwiona.
Znów szli po równym terenie, Dolina Mgieł, le\ąca w dole, obiecywała bezpieczne
ciepło i odpoczynek.
- Przyszłość jest taka jasna, Mirando - rzekł Gondagil ufnie. - Nie brałaś udziału w
rozmowie z sąsiednim plemieniem, ale Stra\nik Słońca, Ram i Rok obiecali nam światło.
Wierzę, \e ciebie i mnie czeka dobre \ycie bez względu na to, gdzie się znajdziemy.
- Ja tak\e w to wierzę - odpowiedziała Miranda z nadzieją, \e nie usłyszał, jak mało w
jej głosie pewności. Przyrzekła sobie, \e uczyni wszystko, aby wyprawa w Góry Zmierci
rozpoczęła się jak najszybciej.
W Dolinie Cieni czas płynął zdecydowanie za szybko. Zrozpaczona mocno uścisnęła
Gondagila za rękę. On uśmiechnął się do dziewczyny pytająco, lecz poniewa\ nic nie mówiła,
tak\e ścisnął jej dłoń.
21
Znajdowali się ju\ niedaleko od osad Waregów, gdy nastąpiła katastrofa.
Stra\nik Słońca zarządził odpoczynek. Zarówno Gondagilowi, jak i Haramowi wcią\
dokuczały zranione nogi, poruszali się więc z pewnym trudem, poza tym nastała ju\ pora snu
i wszyscy czuli się dość zmęczeni. I tak nie dotrą do krainy Timona przed świtem, lepiej więc
teraz się przespać.
Zbierali drewno na ognisko w osłoniętej od wiatru dolinie.
- Ostrzegliście swoich sąsiadów przed Svilami?
- Tak, są przygotowani. Jeśli Svilowie zaatakują, czeka ich przykra niespodzianka.
Idz, poszukaj teraz gałęzi, straszny tu chłód i wilgoć, weszliśmy ju\ w obszar mgieł. Tylko
nie odchodz za daleko.
- A gdzie Marco i Stra\nik Słońca?
- Oni nie muszą spać, poszli przodem do wioski Waregów powiadomić ich o
rezultatach spotkania z sÄ…siadami.
Mirandę przeniknął dreszcz. Wprawdzie i teraz stanowili dość liczną gromadę, lecz to
głównie z Markiem i Stra\nikiem Słońca wiązało się jej poczucie bezpieczeństwa.
Wypatrywała Gondagila, lecz on najwidoczniej zrezygnował ju\ z czekania na nią.
Podreptała więc w stronę, gdzie, jak się jej wydawało, poszedł.
Chocia\ odkąd opuścili przełęcz, nie musieli ju\ obawiać się Svilów, to jednak z
lękiem rozglądała się dokoła. Ta kraina była jej nieznana. Ka\da skała, ka\dy krzaczek
wydawał jej się ponury i tajemniczy, w dodatku przez cały czas musiała wytę\ać wzrok i
właściwie jedynie domyślała się, co widzi.
Zebrała parę suchych patyków, spostrzegła jednak, \e ktoś przeszedł tędy ju\ przed
nią, zostały tu bowiem tylko drobne gałązki. Zmieniła kierunek i znalazła się na terenie
pokrytym gęstą roślinnością.
Ale przecie\ miała nadzieję, \e idzie śladem Gondagila.
Zawołać go? Nie, tamci pomyślą, \e zachowuje się niemądrze. Ram upominał, by się
zanadto nie oddalała. Aatwo tak mówić, przecie\ to wstyd wrócić z pustymi rękami! Mo\e
nałamać gałęzi z krzaków i drzew? Ale nie, są mokre, będą się zle paliły.
Po omacku przesuwała się wśród zarośli. Znalazła wreszcie wywróconą sosnę,
uśmiechnęła się do siebie, myśląc: Lepsza sosna w ognisku ni\ ognisko w sośnie . Ta gra
[ Pobierz całość w formacie PDF ]