[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nie zważając na kaleczącą ją framugę. Stalowopalca dłoń zacisnęła się na fałdach marynarki
Coota.
Ksiądz podniósł jesionowy kij i trzasnął nim w łokieć potwora, celując w miejsce, gdzie
skóra niemal stykała się z kością. Laska pękła, ale uderzenie zrobiło swoje. Za drzwiami znów
rozległ się skowyt. Trupiogłowy natychmiast cofnął rękę. Ledwie jego palce znikły za futryną,
Coot zatrzasnął drzwi i zasunął rygiel. Po krótkiej chwili, paru sekundach ciszy, potwór
wznowił atak. Tym razem użył pięści. Zawiasy się wygięły, zatrzeszczało drewno. Jeszcze
moment, ułamek sekundy i olbrzym wedrze się do środka. Furia wzmogła jeszcze jego siłę.
Coot przebiegł przez przedpokój i podniósł słuchawkę. "Policja" -- powiedział sobie i
zaczął kręcić numer. Ile czasu minie, zanim olbrzym pójdzie po rozum do głowy i zrezygnuje z
drzwi na rzecz okien? Były wprawdzie wzmocnione ołowiem, ale to nie mogło zatrzymać go
dostatecznie długo. Cootowi pozostały minuty, a może sekundy, wszystko zależało od
inteligencji potwora.
W umyśle księdza, uwolnionym z sideł Trupiogłowego, mieszały się bezładnie strzępy
modlitw i żądań. Złapał się na tym, że zastanawia się, czy śmierć daleko brutalniejsza niż ta,
jakiej mógł się spodziewać przeciętny wiejski proboszcz, zostanie mu wynagrodzona w
niebiosach. Czy za to, że zostanie rozszarpany w przedsionku zakrystii, doczeka się w raju
zadość uczynienia?
Na posterunku dyżurował tylko jeden policjant. Reszta znajdowała się teraz na drodze
północnej, sprzątała resztki po Gissingu. Biedaczysko niewiele zrozumiał z błagań wielebnego
Coota, ale nieomylnie rozpoznał towarzyszący bełkotowi trzask drewna i nieludzki skowyt.
Oficer dyżurny odłożył słuchawkę i wezwał przez radio wsparcie. Patrol odpowiedział po
dwudziestu, może dwudziestu pięciu sekundach. W tym czasie Trupiogłowy zdruzgotał
środkową płytę drzwi zakrystii i teraz niszczył resztę. O tym jednak policjanci nie wiedzieli.
Widok, jaki zastali na drodze -- zwęglone ciało kierowcy, okaleczone zwłoki Gissinga --
wyzwolił w nich taką wściekłość, jakby przez godzinę stali się weteranami wojny. Przekonanie
ich o rozpaczy, jaka brzmiała w głosie Coota, zajęło oficerowi dyżurnemu dobrą minutę. W tym
czasie Trupiogłowy wdarł się do wnętrza.
Roń Milton obserwował z okna hotelu paradę świateł na wzgórzu, słuchał syren i wycia
Trupiogłowego i wciąż bił się z myślami. Czy to naprawdę była owa cicha wioska, w której
chciał osiąść wraz z rodziną? Popatrzył na Maggie, która po tym jak zbudził ją hałas, ponownie
zasnęła, zostawiając na stoliku nocnym prawie pustą fiolkę środków nasennych. Pewnie
śmiałaby się z niego, ale czuł się jej opiekunem, pragnął być jej rycerzem. A jednak to ona
robiła wieczorowe kursy samoobrony, podczas gdy on tył na bankietach. Jej sen w połączeniu
ze świadomością, jak znikoma była jego władza nad życiem i śmiercią, napełnił go
nieokreślonym smutkiem.
Trupiogłowy stał w przedsionku zakrystii, pośród strzaskanego drewna. Tors jego
pokaleczyły tuziny drzazg, po masywnej piersi ściekały teraz strużki krwi. Kwaśny odór potu
przenikał całe wnętrze niczym bluzniercze kadzidło.
Król pociągnął nosem, szukając człowieka, ale ten ukrył się gdzieś dalej. Trupiogłowy
obnażył zęby w bezsilnej wściekłości, wypuszczając z głębi gardzieli cichy gwizd, po czym
wielkimi susami pobiegł w kierunku gabinetu. Tam było ciepło. Przewrócił biurko i roztrzaskał
dwa krzesła -- po części po to, by zrobić sobie miejsce, ale głównie z czystej żądzy niszczenia --
a potem usiadł. Owionęło go ciepło, kojące, niosące życie. Pławił się w nim -- pieściło jego
twarz, płaski brzuch i kończyny. Czuł też, jak rozgrzewa mu krew, a to wskrzesiło
wspomnienie innych płomieni, płomieni, które wzniecał na polach dojrzewających zbóż.
A potem przypomniał sobie jeszcze inny ogień, ten który starał się bezskutecznie wymazać
z pamięci -- upokorzenie, które pozostanie w nim na zawsze. Tak starannie wybrali porę: pełnię
lata, kiedy to od dwóch miesięcy nie spadła ani kropla deszczu. Poszycie Dziewiczego Boru
[ Pobierz całość w formacie PDF ]