[ Pobierz całość w formacie PDF ]

No, nareszcie Walker potraktował go poważnie. Niczym pies
myÅ›liwski zaczÄ…Å‚ obwÄ…chiwać trop, który już wystygÅ‚, ale jesz­
cze może gdzieś doprowadzić.
- Niech pan opowie wszystko jeszcze raz, Dilley, zgoda?
ProszÄ™ dokÅ‚adnie mi wytÅ‚umaczyć, dlaczego uważa pan, że He­
neage zamordował tę pierwszą dziewczynkę, Lizzie Steele. Ze
wszystkimi szczegółami. I proszÄ™ usiąść. - Poniewczasie wska­
zał Cobiemu krzesło.
Cobie skorzystał z zaproszenia. Siadając, zastanawiał się, kiedy
zobaczy Dinah i czy Dinah siÄ™ o niego nie martwi. SÄ…dzÄ…c po minie
Walkera, należaÅ‚o siÄ™ liczyć z dÅ‚ugim przesÅ‚uchaniem. Okazja ode­
grania się na panu Dilleyu była zbyt dobra, by ją stracić.
- Kto by pomyÅ›laÅ‚. - Walker uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ do Batesa, któ­
ry siedziaÅ‚ i wszystko notowaÅ‚, gdy tymczasem inspektor drÄ™­
czył Cobiego, kazał mu bowiem wszystko opowiedzieć jeszcze
dwa razy. - Nasz elegancki jankes w końcu przyszedł do nas po
pomoc. Nie popisał się tym razem.
- Wierzy mu pan, szefie?
- Co do Heneage'a? Tak. To wyjaśniałoby, dlaczego Dilley
ukradł naszyjnik. Jednak próba dowiedzenia czegokolwiek przy
tak skąpych dowodach jest diabelnie trudna. Nie mogę oskarżyć
o morderstwo ministra, nawet takiego, który podobno wkrótce
przestanie być ministrem. Musimy go śledzić, Bates. Dopilnuj
tego niezwłocznie.
- Kogo, szefie? Dilleya?
- Nie, ty patentowany durniu. Naturalnie Heneage'a! Dil­
leya każę śledzić pózniej. Kto wie, jakie sztuczki jeszcze dla nas
szykuje. Tymczasem siedzi cicho. Sprytny sukinsyn z tego ma­
gika. Nie wydaje mi się jednak, żeby to za sprawą jego czarów
zniknął Porter. Założyłbym się, że przyjście do nas traktuje jak
plamę na honorze, trzeba mu jednak oddać sprawiedliwość, że
postanowił pomóc biednej Nell. Dziwny człowiek, nie sądzisz?
Jeszcze dziwniejszy niż Heneage. Zwykły krwiożerczy bękart
i tyle!
Inspektor przesadził. Dilley nie był ani zwykły, ani krwiożerczy.
Był tylko bękartem, i to pod każdym względem. Nawet on o tym
wiedział, a stało się to dla niego jeszcze bardziej oczywiste, gdy
wracał do domu znacznie pózniej, niż zamierzył. Dinah nigdy nie
czyniła mu wyrzutów, nigdy nie pytała go, gdzie był i co robił, ale
przepaść między nimi stawała się coraz większa.
Dopiero gdy przygotowywaÅ‚ siÄ™ do snu, odesÅ‚awszy już Gi­
lesa, przyszÅ‚o mu do gÅ‚owy, że Dinah może go posÄ…dzać o spÄ™­
dzanie czasu z innÄ… kobietÄ…. KlnÄ…c w duchu swojÄ… niedomyÅ›l¬
ność, zaczął się zastanawiać, jak ją przekonać, że wcale nie taki
jest powód jego nieobecności w domu.
Dziesięć łat ostrego dyscyplinowania swoich uczuć zrobiło
swoje, dlatego powstrzymaÅ‚ siÄ™ przed tym, by natychmiast po­
biec do pokoju Dinah i spróbować jej wytłumaczyć, że wcale
nie jest niewiernym mężem. Tylko pogorszyłby swoja sytuację.
Przez chwilę rozważał, czy nie powiedzieć żonie prawdy, ale
zrezygnował, pomyślał bowiem o losie Portera.
Przypomniała mu się naznaczona trwogą twarz pani Porter
i znów zaklÄ…Å‚. CzuÅ‚ siÄ™ odpowiedzialny za los detektywa i za­
stanawiał się, co przyniesie dochodzenie Walkera, był bowiem
pewien, że teraz inspektor wreszcie je rozpocznie.
Niestety, dochodzenie przyniosÅ‚o zÅ‚e nowiny. TydzieÅ„ po wi­
zycie Cobiego w Scotland Yardzie, inspektor zawitał na Park
Lane.
Walkera wprowadzono do salonu. Cobie zastaÅ‚ go na oglÄ…­
daniu pejzażu przedstawiającego arizońską pustynię, upstrzoną
kaktusami.
- Był pan tam, Dilley? -Pochylił się nad podpisem, po czym
z niedowierzaniem spytał: - CG. Sam pan to namalował?
Cobie skinął głową.
- Owszem, kiedyÅ›.
- Jeszcze jeden magiczny trik?
- JeÅ›li koniecznie chce pan to tak nazwać. Po co pan przy­
szedł, inspektorze?
- %7Å‚eby powiedzieć panu to, czego dowie siÄ™ pan z jutrzej­
szych gazet. Ponieważ zawiadomił mnie pan, że Porter zaginął
i mogÅ‚o siÄ™ z nim stać coÅ› zÅ‚ego, uważam, że tak bÄ™dzie uczci­
wie. Jak pan widzi, Dilley, gram z panem fair. Czy może pan
powiedzieć to samo o sobie?
- Wszystko zależy od okoliczności, inspektorze.
- Oto odpowiedz magika, jakiej mogłem się spodziewać.
Dobrze, więc. Wczoraj wyłowiono z Tamizy ciało. Ciało Jema
Portera. Nie utonął. Zginął, zanim jeszcze wpadł do wody. -
Spojrzał prosto w beznamiętną twarz swojego wroga. - Nie jest
pan zaskoczony?
- Nie, byÅ‚em pewien, że on nie żyje. Inaczej nie przyszedÅ‚­
bym z tym do pana.
- ZginÄ…Å‚, wypeÅ‚niajÄ…c paÅ„skie zlecenie, Dilley. Co pan po­
wie jego żonie?
Cobie omal nie straciÅ‚ panowania nad sobÄ…. ByÅ‚ wystarcza­
jÄ…co wÅ›ciekÅ‚y na siebie, że naraziÅ‚ Jema Portera na niebezpie­
czeństwo.
Odwrócił się plecami do inspektora. Wiedział, że czasem
gniew maluje się na jego twarzy, a nie chciał okazać tej słabości.
Wolał, żeby Walker uważał go za bezdusznego prestidigitatora,
którego magiczne sztuki tym razem zawiodły.
- Nie ma pan nic do powiedzenia, Dilley? - spytał kpiąco
inspektor za jego plecami. - Biedna Nell Porter zostaÅ‚a bez pen­
sa przy duszy. Może chce ją pan wspomóc swoimi brudnymi
pieniędzmi? Tymi, które dostał pan ze sprzedaży brylantów rodu
Heneage'ów?
Cobie poczuł, że jest mu duszno.
- Gdybym był takim magikiem, za jakiego pan mnie uważa,
to otworzyłbym trumnę i go wskrzesił. Rozumiem jednak, że to
jest niewykonalne, pozostaje mi więc dopilnować, żeby wdowa
nie głodowała - przemawiał lodowatym tonem do ściany przed
sobÄ….
- Boi się pan spojrzeć mi w oczy, Dilley? To już nie żarty.
Cobie wreszcie się odwrócił i Walker ujrzał twarz, która
wcale nie przypominała dawnej twarzy sztukmistrza.
- Do diabła, Walker... - zaczął Cobie, ale urwał. - Czy ma
pan pojęcie, kto to zrobił?
- %7Å‚adnego. Podobnie jak w przypadku dziewczynek nie ma
żadnych śladów. %7ładnych. Czy na pewno powiedział mi pan
wszystko, co wie? Portera zabito ponad tydzień temu. Gdzie pan
wtedy byÅ‚, Dilley? MuszÄ™ to wiedzieć. Podejrzewam wszyst­
kich, pan rozumie.
Cobie już wziął się w garść. Czuł, że jest mu niedobrze, ale
nad tym panował.
- Byłem w Oksfordzie, inspektorze, u matki mojej żony
i jej drugiego męża, profesora Louisa Fabiana. Pojechałem tam
po żonę i zostałem na noc. Nawet taki sztukmistrz jak ja nie
potrafi być w dwóch miejscach jednocześnie.
- To znaczy, że mogę pana skreślić z mojej listy. Chyba że
wynajął pan kogoś, kto to dla pana zrobił. Czy tacy eleganci jak
pan kalają sobie czasem ręce naprawdę brudną robotą? Bo pan,
zdaje się, lubi być czysty.
Cobie pomyślał o swojej przeszłości. Jako młody człowiek
nosił pistolety przy pasie, wyglądał jak włóczęga i tylko broń
miaÅ‚ czystÄ…. Z trudem siÄ™ pohamowaÅ‚, żeby nie parsknąć Å›mie­
chem, a potem powiedział:
- Niech bÄ™dzie, skoro pan tak uważa. Nie wydaje mi siÄ™ jed­
nak, żeby naprawdę mnie pan podejrzewał, inspektorze. Mam
zidentyfikować zwłoki? Jego żonie lepiej tego oszczędzić.
- Rzeczywiście, lepiej - przyznał Walker z ironią w głosie.
- Pan też nie musi tego robić. Dobrze go znałem. Kiedyś był
moim szefem. Nie zachowywaÅ‚ należytej ostrożnoÅ›ci, panie Dil­
ley. Pewnie właśnie ta niefrasobliwość w końcu go zabiła.
- Och, to ja go zabiÅ‚em, inspektorze, zlecajÄ…c mu takie za­
danie. - Głos Cobiego wciąż brzmiał lodowato - Słyszę to bez [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • tibiahacks.keep.pl