[ Pobierz całość w formacie PDF ]
broń. Wiadro z wodą, nocnik. Płonącą świecę. Ale raptem sędzia się odwrócił, a ona
zdała sobie sprawę, że jest za pózno. W ręce trzymał kilkunastocentymetrowy sztylet
o błyszczącym ostrzu. Wycelował go w nią.
- Jeśli to ten twój arystokratyczny kochanek, będzie musiał pokonać to, aby mnie
dostać.
Potarła posiniaczoną szyję i wlepiła wzrok w czubek sztyletu. Nie chciała być żywą
tarczą, nie, jeśli miało to służyć ochronie Fairfoota. Nagle za nim zobaczyła jakieś
poruszenie. Czy to Robert? Czy to ocalenie?
Musiała odwrócić jego uwagę. Udało jej się tylko wyskrzeczeć:
- A nie mówiłam, że jesteś tchórzem? Nie myliłam się.
- Nie jestem tchórzem, ślicznotko, jestem na tyle mądry, by przeżyć i sprawić, żebyś
tego pożałowała.
Patrząc na korytarz, wstała powoli, udając, że boli ją bardziej, niż bolało w istocie, i
wzięła głęboki oddech. Przysunęła się bliżej Fairfoota, bliżej niż sama by tego
chciała.
Kiedy znalazła się od niego na wyciągnięcie ręki, rzekła:
- To się nie uda. Lord Hepburn zabije cię, żebyś nie wiem jak usiłował się kryć. -
Kiedy Fairfoot rzucił się ku niej, ona odskoczyła i przewróciła świecę, pogrążając
celę w kompletnej ciemności.
- Ty głupia suko! - ryknął Fairfoot, a ona usłyszała dzwięk kluczy, kiedy próbował
ją namierzyć. Stalowe ostrze sztyletu przesuwało się po kamiennych ścianach.
Kopnęła w jego stronę nocnik; usłyszała jego okrzyk i wiedziała, że nie chybiła celu.
Modliła się, aby Robertowi udało się tu dotrzeć, zanim sędzia zdoła ją namierzyć;
cała trzęsła się ze strachu. To ona, jak odkryła, była tchórzem równie wielkim jak
Fairfoot.
Fairfoot krążył dokoła, przeszukując celę. Przeklinał bez ustanku szpetnie. Był coraz
bliżej. W tle jego głosu i kroków Klarysa dosłyszała cichy gwizd. Słyszała go już
przedtem. Uniosła głowę, starając
się go zidentyfikować.
Bum!
Eksplozja ogłuszyła ją, a błysk oślepił. Wyczuła kwaśny zapach prochu. Wszędzie
skakały czerwone i złote iskry.
Fajerwerki! Fajerwerki, które widziała na balu u Roberta.
Fajerwerki wolności!
Bez namysłu wyskoczyła spod pryczy i wśród deszczu ogni sztucznych rzuciła się na
wrzeszczÄ…cego
Fairfoota. Złapała go za kolana, a on runął na ziemię, roztrzaskując sobie głowę o
podstawÄ™ pryczy.
Leżał nieruchomo.
Ostrożnie pochyliła się nad nim.
Nie poruszył się.
Wyjęła klucze zza jego pasa i ruszyła ku wyjściu. Wsunęła klucz do zamka. Z
korytarza dolatywał ją odgłos kroków. W głowie miała tylko jedną myśl. Oby to był
Robert. Po tym wszystkim lepiej, żeby to był on.
I tak było. Trzymał w ręku pochodnię, a jego widok był najdroższy jej sercu.
Wykuśtykała z celi i zarzuciła mu ręce na szyję.
- Nic ci się nie stało? - Przesunął dłonią po jej włosach i ciele. - Nie trafiła cię iskra?
Nie poparzyłaś się?
-Nie!
- Gdzie Fairfoot? - Zamachał pochodnią wokół celi. - Do diabła! Sama go zabiłaś?
- Przewróciłam go, stracił przytomność. - Zatrzasnęła kratę i zamknęła ją. -
Uciekajmy!
- Mogłaś zostawić go dla mnie. - Chwycił ją za ramię i ruszyli korytarzem w stronę
odległego wyjścia.
- Byłam pod pryczą, tam się schowałam. - Traciła oddech, ale jeszcze miała dość sił,
by biec. Panika dodawała jej odwagi.
Kiedy dotarli do posterunku straży, zobaczyła pomieszczenie z nieruchomymi
ciałami, związanego strażnika oraz ubranego na czarno człowieka, który na nich
czekał.
Nie spodobała jej się jego twarz. Chuda, niemal ascetyczna. Kogoś jej przypominał.
Kogoś, kogo bardzo nie lubiła. Cofnęłaby się, ale Robert zarzucił juki na ramię i
rzekł:
- Ruszajmy.
Nieznajomy dołączył do ucieczki.
Biegli w górę i w d ó ł schodami przez ponure korytarze, a Robert wyciągnął z
rękawa nóż. Obcy zrobił to samo. Obaj trzymali swoje ostrza niczym zawodowi
mordercy. Robert zatrzymał się, kiedy dotarli do ostatniego pomieszczenia. Przysunął
Klarysę do ściany i rozkazał:
- Nie ruszaj siÄ™.
Obcy ruszył do środka, a za nim Robert. Kiedy ustały odgłosy walki, Klarysa
wsunęła głowę do środka.
Strażnik leżał na podłodze , a obcy wiązał mu ręce na plecach.
Podjęli dalszą ucieczkę. Wybiegli na zewnątrz i Klarysa wciągnęła w płuca rześkie
nocne powietrze. Bolała ją rana w boku, ale nadal biegła. Nic nie mogło zatrzymać
jej w fortecy Gilmichael, tak blisko sędziego Fairfoota i jego przeklętego sztyletu.
Podbiegając do strażników, zwolnili. Robert wysunął rękę, nakazując im ciszę i
znowu kazali jej poczekać, aż oczyszczą przedpole.
Puściła ich z zadowoleniem. Bolało ją gardło; nie wiedziała, czy od nadmiaru
powietrza, czy od zadanych siniaków; w tym od bolesnego uderzenia, jakie otrzymała
w brodÄ™ od Fairfoota.
Pomyślała, ze musi czuć się lepiej, ponieważ nie chciała nazajutrz spoglądać w
lustro. Próżność znowu dawała o sobie znać.
Chciała wracać do d o m u . Z Robertem .
Spojrzała na niego, kiedy wkradał się do strażnicy. Kiwnął głową na obcego, zwolnił
zasuwę i wpadli obaj do środka. Usłyszała pojedynczy, ogłuszający strzał. Potem
nastała cisza.
Robert podszedł do drzwi i gestem nakazał jej, by weszła. Ocalił ją. Nic w jej życiu
nie mogło rów-
nać się z tą chwilą. Zbyt długo musiała wydobywać siebie i Amy z tarapatów. Teraz
Robert ocalił ją, jakby była delikatną królewną, a ona była oczarowana swoją rolą. I
nim.
Z westchnieniem ulgi wsunęła się w ramiona Roberta.
Przytulił ją mocno, a ich ciała złączyły się w jedność. Potarł policzkiem czubek jej
głowy, a ona przywarła do jego piersi, rozkoszując się biciem serca. Poczuła jego
piżmowy smak i zapragnęła pozostać w tych ramionach na zawsze. Jednak obcy
znacząco chrząknął. Robert uniósł głowę i rzekł :
- Masz rację, musimy wydostać się stąd jak najszybciej. Kiedy strażnicy
wyswobodzą się i pomogą wydostać się Fairfootowi, zażądają zapłaty.
- Wiem. - Odsunęła się niechętnie. - Wiem. Obcy obserwował ich ze spokojem, jego
twarz przypominała maskę i Klarysa ponownie poczuła, że skądś go zna. Znała go.
Mogłaby przysiąc. W świetle strażnicy widać to było wyrazniej. Stanęła bliżej niego i
rzekła.
- Gdzie ja cię przedtem widziałam?
- Trzy dni temu czającego się na terenie mojej posiadłości - rzekł Robert.
- Nie - Pokręciła głową, czując skurcz w żołądku. - To nie wszystko.
- Nie, to nie wszystko. - Obcy spojrzał na nią czarnymi jak węgiel oczami. -
Pamiętasz, Klaryso, kiedy twoja siostra Sorcha otrzymała tytuł koronowanej
królewny i zaręczyła się...
Z tobą - wyszeptała, ponieważ nie odważyła się powiedzieć tego na głos. - Jesteś
Rainger, królewicz Richarte.
Rozdział 30
Równie łatwo można pokochać królewicza, jak i biedaka.
królowa wdowa Beaumontagne
ZA PÓyNO. Robert popatrzyÅ‚ na KlarysÄ™, na jej królewicza i pomyÅ›laÅ‚, za pózno.
Zbyt długo zwlekał, by jej powiedzieć, że ją kocha. Teraz jej królewicz był tutaj,
gotów, by zabrać ją do Beaumontagne, a ona pojedzie, ponieważ...
- Nie - powiedział. - Słuchaj! Królewicz Rainger obrócił głowę, jakby usłyszał
coś z głębi wieży. - Musimy wydostać się z fortecy!
- Podał ramię Klarysie. Zarozumiały drań. Robert z drugiej strony zaproponował jej
swoje. Popatrzyła na nich obu i położyła dłoń na ramieniu Roberta. Królewicz cofnął
się, niezrażony, ale z oczekiwaniem.
- Dasz radÄ™ jeszcze biec?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]