[ Pobierz całość w formacie PDF ]
szczęką potwora, a ramiona zaciskały się na jego grzbiecie. Wygiął swe plecy w łuk
przeciwstawiając się łapom zwierzęcia i powoli zaczął wyzwalać siłę swoich mięśni. To, co
chciał zrobić było niemożliwością, lecz była to jedyna rzecz, jakiej mógł próbować.
Stosował
niedzwiedzią taktykę walki, próbował złamać bestii kręgosłup stalowym uściskiem,
zanim
zwierzę złamie jego!
W ogromnym amfiteatrze zapadła cisza przerywana tylko sapaniem zmagających się.
Patrzący zdali sobie sprawę z zamierzeń barbarzyńcy i z zapartym tchem oczekiwali dalszego
ciągu walki. Także Bourtai nie odzywał się ani słowem, patrząc z niedowierzaniem, ale też i
nadzieją na walczących, wiedział, że od wyniku starcia zależy jego życie.
Ozark w swej loży tronowej pochylił się ku arenie, nie zwracając nawet uwagi na
trefione
loki w nieładzie opadające mu na twarz. Jego mały, różowy język oblizywał nerwowo pomalowane
usta. W zapadłej ciszy oddechy widzów brzmiały niczym szum wiatru
wśród
cedrów.
Pod nimi gigantyczny niedzwiedz zaprzestał już próżnego wysiłku oderwania człowieka od siebie i
otoczył Conana swymi mocarnymi ramionami. Wszędzie, gdzie dotknęły ostre pazury plecy
spływały krwią z nowych, głębokich ran. Zdawał się być otoczony ze
wszystkich stron długą, zmierzwioną sierścią, jednak jego grzbiet nadal trwał napięty jak
struna, nie poddając się uściskowi bestii. Wszystkie jego mięśnie były tak dokładnie widoczne, jak
gdyby nie były pokryte skórą. Wrażenie to potęgowała także spływająca od
ramion po plecach i nogach szerokimi strumieniami krew. Ci, którzy mogli zobaczyć zaciśnięte na
grzbiecie potwora ręce barbarzyńcy obserwowali, jak wrzynające się w ciało
rzemienie przecięły skórę i raniły nadgarstki brocząc krwią gęste futro zwierzęcia.
DÅ‚onie
Conana były ciemnoczerwone, szkarłatne od spływającego z nadgarstków płynu życia.
Cymmeryjczyk odwrócił nieco głowę opartą o klatkę piersiową niedzwiedzia i otwartymi ustami z
trudem łapał powietrze. Długa sierść przeszkadzała mu w tym dławiąc go i utrudniając dopływ
powietrza. Nie odczuwał już zapachu, nie słyszał dzwięków. Istniała tylko
ciemność na przemian ż oślepiającą jasnością przed jego oczyma i śmiertelny uścisk.
Jednak
płuca Conana ciągle jeszcze poruszały się w rytm nierównych oddechów, żebra nie
poddawały się niedzwiedzim łapom, a kręgosłup wyginał się nie dopuszczając do
przechylenia szali zwycięstwa. Ta chwila trwała całą wieczność, nieruchomy pomnik ku czci
nadludzkiej siły. Tak już będzie aż do śmierci. Jeśli nie utrzyma pleców w zgięciu, będzie
przegrany, rozgnieciony o pierś bestii. Jeśli niedzwiedz odchyli się do tyłu&
Z piersi tysięcznego tłumu wydarł się jęk. Plecy barbarzyńcy prostowały się. Jeśli nie uda mu się
wrócić do poprzedniej postaci, bestia zwycięży. A jak mogło mu się udać? Z
pewnością jego mięśnie już dawno przekroczyły granice swoich możliwości, z pewnością po
takich męczarniach, jakie przeszedł nie mógł już dłużej wytrzymać zwierzęcej agresji!
Prawdą było, że plecy barbarzyńcy wyprostowały się. Na chwilę rozluznił swe wykute ze stali
ciało, jednak zrobił to celowo. Pozwolił ciału odpocząć, jak nurek biorący głęboki oddech przed
skokiem do wody, a potem&
Patrzący nie zauważyli żadnej różnicy. Niemożliwe było wydobycie z mięśni jeszcze większej siły,
niż ta, którą już pokazał Conan. Nie, ich oczy nie dostrzegły zmiany, ale usłyszeli dzwięk.
Niedzwiedz już dawno przestał pomrukiwać, a teraz gdzieś w jego krtani
zrodził się odgłos przypominający& skomlenie! Był ledwie słyszalny. Bourtai powstał z
niedowierzaniem, a potem wyrzucił nad głowę ramiona w tryumfalnym geście i zaczął
śpiewać oszalałym głosem.
Conan także usłyszał ten dzwięk, przez zasłonę ciemności przykrywającą jego umysł i dudniącą w
uszach krew. Słyszał go, lecz przez dłuższą chwilę nic on dla niego nie znaczył.
Potem tryumf wyrwał z jego gardła szaleńczy ryk. Gdzieś z głębi duszy odezwały się resztki
jego stalowej woli i odnalazł w sobie nowe siły. Mięśnie ramion omal nie przerwały naprężonej do
granic skóry i niedzwiedz zaskomlał ponownie, tym razem wyrazniej i głośniej. Jego pysk
skierowany był teraz w górę, ku palącemu słońcu!
Patrzący zerwali się na równe nogi krzycząc. Kobiety piszczały i darły na sobie szaty, a trzymane
w pobliżu areny w klatkach drapieżniki, skryły się w najciemniejszych kątach.
Mężczyzni oparli się o barierki odgradzające ich od areny, wymachiwali pięściami, a ich twarze
były czerwone od ochrypłego nawoływania. Okrzyki te wzbijały się ku niebu, to zamierały,
wznosiły i opadały, aż w końcu nastała pełna niepokoju cisza. Koniec
nadszedł
nagle. Niedzwiedz upadł ciężko na ziemię, machając w agonii uzbrojonymi w pazury
Å‚apami i
wzbijając chmury kurzu, w którym nadal widoczny był zgięty w łuk grzbiet Conana,
nieruchomy, świecący od potu i krwi, nieuchronny jak czas.
Niedzwiedz leżał na boku oddychając nierówno i wydając dzwięki, które oznajmiały
światu jego strach i ból. Teraz Cymmeryjczyk poruszył się, jeśli można to nazwać
ruchem.
Nie widać było zmiany w jego postawie, lecz jęki zwierzęcia stały się niemal ludzkie w swym
brzmieniu. Jego grzbiet wygiął się w łuk i jak stary, nieużywany, wysuszony łuk pękł.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]