[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Davis - powiedział Delion. - Twierdzi, że w środowisku akademickim
pojawia się wielu niebezpiecznych typów, bardziej bezwzględnych niż
w świecie biznesu. Oczywiście ona nie ma pojęcia o prawdziwym
świecie, ale to ciekawe. Może nasza dziewczyna ucieka przed złym
profesorem?
- Możliwe - odpowiedział Dane i nie mogąc się powstrzymać,
wybuchnął śmiechem. - Profesor - zabójca. Podoba mi się pana
koncepcja, Delion. Sprawdzmy, czyje odciski palców są na tej
szklance.
- Panny Jones?
- Tak, piękny odcisk kciuka. Jeżeli nie powie nam, kim naprawdę
jest, może jej odciski palców są w kartotece. Nigdy nie wiadomo. I
dzięki, że mnie pan rozbawił, Delion.
- Zawsze do usług.
W kostnicy czekał na nich doktor Boyd.
- Valerie Striker została uduszona - powiedział. - Ni mniej, ni
więcej.
- A jakieś szczegóły? - zapytał Dane.
- Moim zdaniem to stało się w niedzielę w środku nocy.
- To nam wystarczy.
- Ten sam sprawca, który zabił księdza Michael Josepha? -
zapytał doktor Boyd.
- Prawdopodobnie tak, jeżeli to stało się w niedzielę w nocy.
Dziewczyna marnie skończyła. - Delion pokiwał głową.
- A teraz coś optymistycznego, panowie. Panna Striker walczyła
do końca. Za jej paznokciami są kawałki jego skóry, prawdopodobnie
to skóra z szyi.
- DNA - powiedział Delion, radośnie podrygując.
- To tylko kwestia czasu i mamy faceta, inspektorze Delion.
Patrzyli, jak doktor Stephen Boyd oddala się, by porozmawiać z
jednym ze śledczych, a następnie znika w swoim biurze.
- Ostry z niego gość - powiedział Delion. - Nikt nigdy nie śmiał z
niego żartować. Nie nazywał go konowałem ani Doktorem Zmiercią,
nic z tych rzeczy. Jest bardzo zasadniczy i zawsze robi to, co mówi.
Nawet kiedy napięcie wzrasta i atmosfera jest naprawdę gorąca,
doktor Boyd nigdy nie panikuje i robi, co do niego należy.
- To bardzo dobrze - odpowiedział Dane. - Z drugiej strony
nawet gdyby panikował, denat leżący na stole raczej nikomu by o tym
nie powiedział.
- Racja. Jeżeli udało się pobrać próbkę DNA, oznacza to
pierwszy poważny krok do przodu w naszym śledztwie.
Rozdział 10
CHICAGO
Nigdy w życiu Nick nie była tak szczęśliwa. No, może tylko
wtedy, gdy podczas podniosłej uroczystości otrzymała doktorat z
filozofii, ale wtedy poczuła raczej ogromną ulgę niż prawdziwe,
niczym niezmącone szczęście. Przyczynił się do tego jej narzeczony,
John Kennedy Rothman, senator z Illinois.
- Nie jestem spokrewniony z prezydentem Kennedym -
powiedział na powitanie skromnej wolontariuszce, przyjmując ją
przed trzema laty do pracy przy swojej kampanii wyborczej. Było to
wtedy, zanim jego żona, Cleo Rothman, uciekła z jednym z jego
doradców, Todem Gambolem.
Ponieważ wszyscy wiedzieli, jak bardzo kochał swoją żonę, jako
porzucony mąż wzbudził ogromne współczucie, co przysporzyło mu
wielu głosów poparcia i wygrał stosunkiem głosów 58 do 42 procent.
Został ponownie wybrany, pokonał swojego przeciwnika, który
uchodził za liberała w polityce podatkowej stanu Illinois i kraju,
chociaż to nie była do końca prawda. Tak naprawdę obezwładniający
urok Johna i jego umiejętność przekonania każdego, że czegokolwiek
spróbuje, będzie w tym doskonały, ostatecznie zdecydowały o jego
zwycięstwie.
A teraz ona miała go poślubić. Upajała się tą myślą. Było między
nimi prawie dwadzieścia lat różnicy, ale nie przeszkadzało jej to. Nie
miała rodziców, którzy mogliby nie akceptować jej decyzji, a jedynie
dwóch młodszych braci; obaj byli pilotami wojskowymi
stacjonujÄ…cymi w Europie.
Wiedziała wszystko o prowadzeniu kampanii wyborczej,
wiedziała, jak to jest żyć na świeczniku. Media jeszcze jej nie
wytropiły i modliła się, żeby przynajmniej nie nastąpiło to, zanim się
pobiorą. Po ślubie będzie mogła po prostu kroczyć za nim,
uśmiechając się i pozdrawiając wyborców.
Była ciemna noc, wiatr smagał ją po twarzy i rozwiewał włosy. W
końcu to było Chicago. Kiedy idzie się ulicą pośród strzelistych
wieżowców, wręcz płynie się między nimi i wiatr wieje znad jeziora
Michigan, czuje się taki nagły przypływ chłodu, który sprawia, że
szczękają zęby i brzęczą kości. Pochyliła głowę i szła dalej. Dlaczego
nie wzięła taksówki? Nie, to bez sensu. Kiedy dotrze do domu,
usiądzie na podłodze przed swoim niewielkim kominkiem, wyciągnie
się na grubym chodniku, który jej mama utkała osiem lat temu, i
zacznie czytać wypracowania napisane przez jej studentów.
Rozejrzała się - wokół nie było żywego ducha. Weszła na ulicę.
Pózniej wszystko potoczyło się tak szybko, że nie była pewna, co
właściwie działo się do czasu, jak bezpiecznie dotarła do domu.
Wielki czarny samochód zamiatał ulicę, miał wyłączone światła i
jechał prosto na nią. Zauważyła, że nie zwalnia i nie zjeżdża z drogi.
Przeciwnie, dalej jechał prosto na nią i wyraznie zamierzał w nią
uderzyć.
Odskoczyła gwałtownie w bok. Uderzyła w hydrant i z łoskotem
upadła na bok. Czuła gorące powietrze, wdychała kwaśną woń opon
przejeżdżającego obok samochodu. Leżała tak, zastanawiając się,
dlaczego nikogo nie ma w pobliżu, a ból przenikał jej biodro. Nikt nie
był na tyle głupi, by w taką pogodę wychodzić z domu. Boże, czy ten
samochód wróci?
Wstała i próbowała biec, ale była w stanie jedynie kuśtykać przez
ulicę. W bocznej uliczce obok swojego mieszkania dostrzegła
włóczęgę. Musiał widzieć całe zajście.
- Wariat! - powiedział mężczyzna, podnosząc do ust butelkę i
pociÄ…gajÄ…c solidny Å‚yk.
Szarpała się z zamkiem w drzwiach wejściowych do swojego
bloku, w końcu udało jej się je otworzyć i wpadła do holu tak
przerażona, że zamarła na chwilę, opierając się o ścianę i ciężko
oddychając. Stała tam jej sąsiadka, pani Kranz. Starsza pani, wdowa
po strażaku z Chicago, pomogła jej dojść do mieszkania, podała
aspirynę i posadziła przed kominkiem, w którym rozpaliła ogień.
- Co się stało, moja droga?
Dobry Boże, nie była w stanie mówić ani przełknąć śliny.
- Ktoś... ktoś próbował mnie przejechać - wykrztusiła w końcu.
Pani Kranz poklepała ją po ramieniu.
- Ale nic ci nie jest, prawda?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]