[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przewidywań. Na wyznaczone miejsce spotkania z siostrami stawiłam się punktualnie. Józik
już czekał na mnie. Oddałam mu zawinięty kombinezon powstańczy. - A gdzie legitymacja i
opaska? - spytał. - W pantoflu - przyznałam - muszę zatrzymać te pamiątki. Józik
zaprotestował i kazał mi oddać wszystko, co mogłoby zdradzić moją przynależność do AK. -
Nie bądz szalona - nie ryzykuj teraz życia! Oddam ci to wszystko, jak przeżyję. Musiałam
ustąpić. %7łałowałam pamiątek, ale pocieszałam się faktem, że wynoszę moje notatki
powstańcze, które ukryłam pod bluzką. Gdy nadszedł pochód z dziećmi, z siostrą dzierżącą
flagę Czerwonego Krzyża na czele, pożegnaliśmy się z Józikiem (Ruszczyński pseud. "Lis" -
poległ 3 września) serdecznie. - Do zobaczenia niedługo - zawołałam jeszcze widząc, że
macha mi ręką patrząc za nam z zadumą. Wmieszałam się w tłum dzieci i pełna emocji
oczekiwaniem przekroczenia niemieckich posterunków. Po miesięcznej walce z ukrycia
maszerowanie prosto w paszczę wroga napawało obawą. Czy nie wyróżniam się z całej
grupy? Czy nie domyślą się, że wymyka im się powstaniec? Tymczasem siostra zarządziła
głośne odmawianie modlitwy. Tworzyliśmy coś w rodzaju procesji podążającej do kościoła.
Niemcom nie spodobała się taka manifestacja. Jeden wrzasnął "Ruhe!" a drugi zaczął
dokładnie oglądać przepustkę. Namyślali się, sprzeczali między sobą, aż w końcu machnęli
ręką. Raus, schnell, schnell! - krzyczeli, pokazując, aby przechodzić na drugą stronę szlabanu.
Szłam pośrodku gromady na zgiętych kolanach, żeby nie zwrócić na siebie uwagi. Poza
liniami posterunków nastąpiło ogólne odprężenie. Dzieci płakały, a siostry modliły się
półgłosem. Było mi trudno uwierzyć, że byłam już poza obrębem miasta. Przebiłam się
kolejno przez trzy linie nieprzyjaciela. Pod nimi, pomiędzy nimi, aż wreszcie oni sami
puszczają przez swoje posterunki. W głowie się nie mieściło, że to koniec udręki! Wyszłam
żywa z tego piekła! Idę spokojnie pomiędzy szumiącymi drzewami, wśród pachnących pół.
Nikt do mnie nie strzela, nikt nie goni, znikąd nie czyha śmierć! Zwiadomość tego ogarniała
coraz realniej z każdym krokiem. Radość napełniała serce. Wydawało się, że skrzydła
wyrastają mi u ramion. Miałam ochotę pędem pobiec przed siebie, aby jak najszybciej dotrzeć
do dziecka. Nie ma już przeszkód ani trudności. Nie dzieli nas nic, prócz kilometrów, które
szybko pokonam. Powolne tempo pochodu zmęczonej dzieciarni było już nie do zniesienia.
Podziękowałam siostrom i pobiegłam w stronę Wolicy. Gdy droga wzniosła się na skarpę,
obejrzałam się za siebie. Pomimo rozpierającego mnie szczęścia nie mogłam opanować
dreszczu zgrozy. Krąg nacierających wojsk zacieśniał się wokół Sadaby. Z wszystkich stron
ciągnęły czołgi, działa pancerne, mozdzierze i ciężarówki pełne uzbrojonych żołnierzy.
Samoloty krążyły po niebie, jakby w oczekiwaniu na sygnał decydującego ataku. Nieszczęśni
chłopcy nie mają szansy. Nie wiedzą nawet, że wisi nad nimi zagłada. Nie zdają sobie sprawy
z rozmiarów nadchodzącego szturmu (Tego dnia Sadyba padła. Prawie wszyscy polegli). -
Boże ratuj ich, spraw jakiś cud! - westchnęłam załamana. Pełna najokropniejszych przeczuć,
udałam się w dalszą drogę. Wolica, pierwsze osiedle poza obrębem oblężonej Warszawy,
wydała mi się oazą nie z tego świata. Ludzie żyli tu spokojnie, jakby nie wiedzieli o
rozgrywającej się tuż obok tragedii. Wiejski poranek był aż drażniący, w swej codzienności.
Skrzyp żurawia studziennego, gęganie gęsi, parskanie konia w stajni czy ryk krowy,
wszystkie te odgłosy, które tak zawsze lubiłam, wydawały się teraz dysonansem nie na
miejscu. Kontrast był szokujący. Powstańcy, odcięci w oblężonym mieście, wierzyli, że cały
kraj chwycił za broń, że wszyscy walczą ze znienawidzonym okupantem dla odzyskania
niepodległości. Tymczasem ani śladu walk tuż za granicami miasta. Zrozumiałam, jak
zupełnie jesteśmy opuszczeni i zdani tylko na własne siły. W pierwszym odruchu miałam
ochotę zawrócić, aby ich przekonać o beznadziejności tej walki. Niech ocalą swoje życie, bo
miasta i tak nie uratują. Czy jednak uwierzą? Przecież ich wiara w aliantów i zwycięstwo była
niezłomna. W tym ogólnym optymizmie i entuzjazmie wyśmianoby mnie i posądzono o
defetyzm. Pozostała mi tylko modlitwa. Uklękłam i długo błagałam Boga o pomoc dla
walczącej Warszawy. O życie dla Jasia i wszystkich bohaterskich obrońców stolicy. Z
ciężkim sercem oddalałam się od Warszawy, której los wydawał się przesądzony. Od
napotkanego w lesie chłopa, który rąbał drzewo, dowiedziałam się, że w północnej części lasu
stacjonują Niemcy. Pokazał mi którędy iść, aby ich ominąć. Po godzinie, powracającą z Pyr
furmanką dotarłam do Piaseczna. Był akurat dzień targowy. Na rynku, zatłoczonym
straganami, wszystkiego w bród: mięsa, wędlin, warzyw, owoców, pieczywa i ciastek
domowego wypieku. Oszołomiona zakupiłam całą torbę przeróżnych pyszności i wychodząc
z miasta próbowałam wszystkiego po kolei. Przechodnie ze zdziwieniem patrzyli na taki
demonstracyjny apetyt. - Patrzcie, jakby trzy dni nie jadła! - ktoś skomentował.
Przyjmowałam to z uczuciem wyższości. Zdawałam sobie sprawę, jakby zareagowano,
gdybym powiedziała skąd idę. %7łądny sensacji tłum, pełen współczucia i wypytywań, prędko
by mnie nie wypuścił. Ostatnie kilometry dzielące mnie od domu szłam w przyśpieszonym
tempie. Serce waliło jak młotem. Nareszcie zobaczę synusia. A może Jaś już wrócił jakimś
cudem? W końcu minęłam obręb wysokich sosen i zobaczyłam z daleka nasz domek. Zwiecił
w słońcu blaszanym dachem. Serce zamarło mi z wrażenia. Pędem przebiegłam ostatni
kilometr i zadyszana wpadłam do ogrodu. Na odgłos skrzypiącej furtki zaszczekał pies. Panna
Helena, która zobaczyła mnie przez okno, stała w progu z synusiem na ręku. - A gdzie mąż? -
spytała łykając łzy. - Nic nie wiem - wykrztusiła płacząc już na dobre i wzięłam dziecko w
objęcia. Cały dzień nie mogłam się nim nacieszyć. Wieczorem, gdy wszyscy spali, wyszłam
na pole i ze ściśniętym sercem wpatrywałam się w purpurowe łuny nad Warszawą. Wrzesień
1944 Zalesie Przez parę pierwszych dni nie interesowało mnie nic poza odpoczynkiem,
fizycznym, nerwowym. Fascynował mnie spokój i niczym nie zmącona cisza. Po tygodniu
zaczęła mnie irytować bezczynność! Zabrakło nagle ruchu, ryzyka i niebezpieczeństwa, które
stały się moim narkotykiem. W ostatnim miesiącu tak przywykłam do tego intensywnego
szaleńczego trybu życia, że obecna pewność trwania była nie do zniesienia. Jakaś nielogiczna
siła ciągnęła mnie z powrotem do Warszawy. Tymczasem w okolicy rozeszła się pocztą
pantoflową wieść, że wyszłam z centrum stolicy. Zaczęły mnie odwiedzać procesje ludzi
złaknionych wiadomości z oblężonego miasta. W połowie miesiąca męka oczekiwania na
powrót Jasia pchnęła mnie w podróż po okolicy, aby zasięgnąć języka, na temat powstania.
Własny wóz i para koni ułatwiła mi zadanie. Najpierw odwiedziłam siostrę w Komorowie.
Oleńka z teściową odetchnęły z ulgą na wieść, że widziałam Włodka w Warszawie. Same
[ Pobierz całość w formacie PDF ]