[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Weszła... starsza panna Bielawska. Panna Mela we własnej osobie. - To ja
państwa zostawię - rzekła siostra uśmiechając się do mnie przyjaznie. Byłem
tak oszołomiony, tak zdumiony, że bąkałem jak uczniak. - To pani? Pani...
tu? Pani? - No ja! Tak, ja. Niechże się pan nie kręci na łóżku, bo pójdę
sobie. Cóż, zdziwiony pan bardzo? A może bardzo niezadowolony, co? Trzeba
znać psychikę chorego. Byłem ranny, leżałem od dwóch tygodni, zupełnie sam.
Stęskniłem się do widoku ludzi. Znajoma twarz wydała mi się prawie bliską.
Ktoś "z domu"... - Widzi pan - rzekła, usadowiwszy się na krześle. -
Mieszkam niedaleko stąd u krewnych. Dowiedziałam się i przyjechałam. Skąd
się dowiedziałam? - uśmiechnęła się. - To już moja tajemnica. Można o
wszystkiem wiedzieć, kiedy się chce wiedzieć... Dowiedziałam się i -
jestem. Dobrze zrobiłam, czy zle? - Dziękuję pani... Doprawdy, zrobiła pani
miłosierny uczynek. Uśmiechnęła się znowu: - Zameldowałam się tu jako
pańska narzeczona. Bałam się, że mię gotowi nie wpuścić. Zresztą - cóż to
szkodzi? Puste słowo, jak tyle innych... Prawda? Zmiała się swobodnie,
poprawiajÄ…c koronki przy bluzce. A mnie ten wyraz "narzeczona", nasunÄ…Å‚
bolesną myśl: przerachowałem w pamięci, ile minęło dni od wysłania listu do
Rosianki. Czyżby nie doszedł? A może nie odpisują, bo im się stałem obcy
przez te miesiące milczenia. Jakże? mogłem wejść do rodziny, a jestem tylko
dalekim znajomym. Tylko tyle... - Niech pan nie myśli, że go tutaj zostawię
samego w chorobie. Mama krzywiła się bardzo na tę eskapadę, ale już ja
sobie poradzÄ™ z rodzinÄ…. Po paru dniach przyjadÄ™ znowu, dobrze? I
przyjeżdżała ze wsi. Trzy mile jechała końmi, bawiła w mieście kilka godzin
i cały ten czas spędzała przy mnie. Nie wiem dotychczas, czy jej winienem
dziękować za tę opiekę, czy tylko złorzeczyć. Przychodziła i czytała mi na
głos książki. Umiała je wybierać i czytać. A potem, kiedy drzemałem lub
udawałem, że drzemię, kładła mi rękę na głowie i delikatnie wodziła palcami
po włosach. Nigdy nie otwierałem wówczas oczu, aby jej nie dać poznać, że
czuwam. Ale ta cicha pieszczota dłoni kobiecej sprawiała mi przyjemność.
Trzeba być chorym, rannym żołnierzem, by to zrozumieć. O tamtej chwili, o
pocałunku nie było między nami mowy. Poszło jakby w niepamięć. Tak
przeszedł tydzień, dwa. Rana goiła się bardzo powoli. Nie wolno mi było
wstawać, nawet poruszać się zbytnio. I znów któregoś dnia - los zesłał
gościa. Rozpoznałem z radością tubalny głos Górskiego: - Gdzież on jest,
ten wasz porucznik? Na prawo? Na lewo? Mówcie wyraznie, ludzie kochani!
Znalazł mię wreszcie, i rosochate wąsiska przylgnęły do mojej twarzy. Siadł
ciężko, wpatrzył się we mnie bacznie, zawołał: "Ależ pan, na psa urok,
niezle sobie wygląda!... - rozłożył ręce, i wówczas na ramieniu dostrzegłem
czarną opaskę. - %7łona mi, panie, umarła - ozwał się pan Tomasz, spotkawszy
mój wzrok - właśnie będzie miesiąc pojutrze. Niedługo pózniej dostałem
pański list i... Zatrzymał się, tubalny głos zmiękł mu dziwnie i przycichł.
Opuścił głowę na potężne ramiona: - Ciężkie przeszliśmy czasy z Olesią.
%7łona moja, biedaczka, bardzo cierpiała... W tej chwili weszła panna Mela
Bielawska. Zatrzymała się, nieco zdziwiona, i wolno podeszła ku nam. - Mój
sąsiad; pan Górski, moja... kuzynka. Nie wiem, czemu to kłamstwo wybiegło
mi z ust. Może odruchowo chciałem upozorować te odwiedziny niewieście.
Panna Mela spojrzała na mnie z pod rzęs, które zlekka zadrgały. Górski
przez chwilę lustrował od stóp do głów jej postać. - A to pani, chwalić
Boga, niezupełnie sam tutaj! - i wrócił do przerwanej rozmowy: - To był,
panie, rak. Nie pomyliła się Olesia. Ona to dawno podejrzewała. Rak,
panie... Rozmowa wlokła się niesporo. Czułem nieznośny ciężar, jakąś
nieswojość, którą wniosła ze sobą panna Bielawska. Wkrótce Górski począł
się żegnać: - Bo ja, panie, akurat do tego miasta w interesach... Więc
obiecałem Olesi... To jest, chciałem się przekonać, jak tam z panem. No,
Bogu dzięki, wkrótce będzie zupełnie dobrze - co? Wyciągnął ramiona. -
Ostrożnie - syknęła panna Mela, dotąd milcząca - on prawą ręką nie może
władać. Rzuciłem jej spojrzenie - złe. Pierwsze od czasu, gdyśmy się
rozstali w Warszawie. Zdawała się nie spostrzegać tego. Gdy Górski
wychodził, rzekła miękko, ale tak głośno, że musiał usłyszeć: - A teraz
leżeć spokojnie i spać... Bo się poskarżę doktorowi... XXlV. Prócz drogi,
szumnie przez ludność miejscową nazwanej "soszą", wiedzie do Bożej Woli ze
stacji szeroka miedza, ciągnąca się wskroś pokrajanych poletek chłopskich.
Miedza, nosząca miano wygonu - może dlatego, że kiedyś wyganiano tędy bydło
na pastwiska - dotyka prawie granic Rosianki, od której biegnie, znowu
wśród pól, wąziuchna ścieżynka, porosła gęstą darniną. Wzdłuż tej
ścieżynki, niby kopce graniczne, znaczące zagon od zagona, rosną
przysadkowate, kopulaste grusze i dzikie jabłonie zrzadka, samotnie, jakby
odniechcenia zatknięte ręką boską w szeroką płaszczyznę roli. Ten "wygon"
właśnie, miękką trawą na nie ubitej ziemi porosły, wybrał służący mój,
Józef, po długich ze stangretem debatach. - Musi, soszą bliżej... - upierał
się jeszcze tęgi parobas z kozła landary. - Ale szosą trzęsie, a jaśnie
pana nie może trząść, bo jaśnie pan jeszcze obandeżowany, rozumiesz,
gamoniu? - pouczał go Józef, znosząc rzeczy na kozioł. Wracałem do domu na
rekonwalescencję po kilku tygodniach szpitala. Józef, wysłany po mnie aż do
Warszawy, przez całą drogę otaczał mię najtroskliwszą opieką. Nawet pełen
godności styl kędyś zarzucił, przemawiając do tłoczących się na peronie
żydków językiem zwykłego śmiertelnika: - Nie pchać się, hołota! Nie
widzicie, że jaśnie pan porucznik z frontu ranny jedzie? Poszli precz,
powiadam! A to przeklęta zgraja! Nijakiego uszanowania nie ma! Ze stacji
jechaliśmy stępa, gdyż Józef, w ciągłej obawie, abym się nie "utrząsł",
strofował co chwila stangreta i najmniejszą nierówność gruntu sygnalizował
ostrzeżeniem: - Patrz w prawo! Uważaj na kamienie! Wolniej. W miejscu,
gdzie schodzą się dwie drogi: wygon i ścieżka, wysadzana gruszami,
dostrzegłem zdaleka jakiś cień czarny, umykający szybko w stronę
rosiańskiego ogrodu. - To, zdaje się, jaśnie panienka z Rosianki - zauważył
Józef. - Panna Górska? - spytałem żywo. Serce zabiło mi nagle. - Zdaje mi
się, jaśnie panie, że ona. Tak, to ona! - powtórzył po chwili. - Ale i
biegnie! Tylko co była przy dróżce, a teraz hen, gdzie! "Zobaczyła nas. i
ucieka? - pomyślałem. W okamgnieniu radość moja zgasła. - Dlaczego uciekła?
Musiała przecież dostrzec powóz. Czemu nie zaczekała chwilę tu, przy tej
gruszy?" Czarna sukienka znikła już między drzewami. Zwróciłem się do
służącego i zapytałem odniechcenia: - To Józef zna pannę Górską? -
Zachodziła nieraz, jaśnie panie, do naszej gospodyni. - Do Krystyny? - Tak,
proszę jaśnie pana. Bardzo grzeczna panienka. Zawsze obejrzała drób, czy
się zdrów chowa, a i o jaśnie pana wypytywała. - I cóż wypytywała? - O,
pytała, czy nie ma jakiej wiadomości z frontu. A wtedy to także sama
przyszła powiedzieć, że jaśnie pan raniony, że w szpitalu leży. Dobra
panienka. Sama niemało miała strapienia, bo to i śmierć w domu i pogrzeb, a
jeszcze do nas wpadła, do Bożej Woli. - A teraz przychodzi jeszcze? Józef
pomyślał chwilę, popatrzył na mnie. - Teraz, to już nie przychodziła dawno,
jaśnie panie. Będzie ze dwa tygodnie, jeśli nie więcej. - A nie pytała,
kiedy przyjadę? - Po prawdzie, jaśnie panie, to ostatnią razą rozmawiała
[ Pobierz całość w formacie PDF ]