[ Pobierz całość w formacie PDF ]

koni, przystając tylko po to, \eby syknąć:
 Strze\ siÄ™, bracie! Aram Baksh to demon!
Potem śmignął jak strzała i zniknął w wąskiej uliczce.
Conan podciągnął swój szeroki pas i zimnym spojrzeniem odwzajemnił się przechodzącym
obok stra\nikom, którzy bacznie mu się przyglądali. Spoglądali nań ciekawie i podejrzliwie,
bo gigantyczny Cymeryjczyk wyró\niał się nawet wśród tej przedziwnej zbieraniny, jaka
przewalała się przez kręte uliczki Zambouli. Niebieskie oczy i surowe rysy odró\niały go od
ludzi Wschodu, a prosty miecz u boku jeszcze tę ró\nicę podkreślał.
Stra\nicy nie zaczepiwszy go poszli dalej przez rozstępujący się przed nimi tłum. Byli
typowymi Pelishti: przysadziści, o haczykowatych nosach i kruczoczarnych brodach
opadających na okryte pancerzami piersi  najemnicy rządzących Zamboulą Turańczyków,
którzy uwa\ali słu\bę w stra\y miejskiej za niegodne zajęcie  i wcale nie mniej z tego
powodu znienawidzeni przez wielojęzyczną społeczność.
Conan zerknął na słońce, które właśnie zaczęło się chować za płaskie dachy domów na
zachodnim krańcu bazaru i jeszcze raz podciągnąwszy pas ruszył w kierunku tawerny Arama
Baksha.
Sprę\ystym krokiem górala przeszedł przez barwny tłum zapełniający ulice. Tu łachmany
skomlących \ebraków ocierały się o lamowane gronostajami chałaty bogatych kupców i
wyszywane perłami, satynowe suknie kurtyzan. Tu i tam wałęsali się rośli, czarni niewolnicy,
przeciskając się wśród długobrodych wędrowców shemickich, obszarpanych nomadów
przybywających z pustyni, handlarzy i awanturników ze wszystkich krain Wschodu.
Tubylcza społeczność była istną mieszaniną. Przed wiekami przybyły tu stygijskie armie i
stworzyły imperium na ziemi wydartej pustyni. Zamboula była wtedy tylko małą osadą
handlową le\ącą w kręgu oaz i zamieszkaną przez potomków koczowników. Stygijczycy
rozbudowali ją i zasiedlili swoimi osadnikami, z którymi przybyli niewolnicy złapani w
Shemie i Kush. Nieustannie przemierzające pustynię ze wschodu na zachód i z powrotem
karawany przyniosły miastu bogactwo i jeszcze większy konglomerat ras. Pózniej przybyli
turańscy najezdzcy i napierając ze wschodu przesunęli granice Stygii, tak \e ju\ od dwóch
pokoleń Zamboula była najdalej na zachód wysuniętym przyczółkiem Turanu.
Przedzierając się przez falujący, gęsty tłum Cymeryjczyk słyszał gwar setek języków i
narzeczy, od czasu do czasu przerywany tętentem galopujących koni dosiadanych przez
smukłych turańskich \ołnierzy o smagłych twarzach i orlich rysach.
Tłum uskakiwał na boki przed pędzącymi ze szczękiem orę\a wojownikami, którzy byli
panami Zambouli. Tylko wysocy, posępni Stygijczycy ponuro spoglądali na nich z
mrocznych zaułków, wspominając dawne dni chwały. Mieszana społeczność nie dbała o to,
czy dzier\ący berło król mieszkał w mrocznym Khemie czy we wspaniałym Aghapurze.
Zamboula rządził satrapa Jungir Chan i szeptano, \e Nafertari, kochanka satrapy, rządziła
Strona 16
Howard Robert E - Conan obie\yświat
Jungirem Chanem. Jednak ludzie zajmowali się swoimi sprawami: wielobarwnym tłumem
zapełniali ulice, targowali się, dyskutowali, grali, pili i kochali, tak jak to czynili przez te
długie wieki, w czasie których wie\e i minarety miasta wznosiły się nad piaskami
Kharamunu.
Zanim Conan dotarł do domu Arama Baksha, na ulicach zapalono ju\ latarnie z brązu
ozdobione rzezbami szczerzących kły smoków. Gospoda była ostatnim domostwem przy
drodze wiodącej na zachód. Rozległy, otoczony murem sad daktylowy oddzielał ją od innych
domów. Dalej na zachód rosła kępa palm, za którymi ulica wychodziła na pustynię, stając się
drogą. Po drugiej stronie ulicy, naprzeciw gospody, stał rząd opuszczonych chat ocienionych
rzadko rosnÄ…cymi palmami i zamieszkanych jedynie przez nietoperze. IdÄ…c ulicÄ… Conan
zastanawiał się, dlaczego tych chat nie zajęli tak liczni w Zambouli \ebracy.
Ostatnie światła zostały daleko w tyle. Tu nie było latarń z wyjątkiem tej, która wisiała nad
bramą gospody; tylko gwiazdy, miękki pył drogi pod nogami i szmer poruszanych pustynnym
wiatrem palmowych liści towarzyszyły Cymeryjczykowi.
Brama domu Arama Baksha nie wychodziła na ulicę, lecz na wąską uliczkę biegnącą
między gospodą a daktylowym ogrodem. Conan szarpnął mocno za sznur zawieszonego nad
bramą dzwonka; wzmocnił to, łomocząc rękojeścią miecza w okutą \elazem furtę z tekowego
drewna. Po chwili w bramie uchyliło się okienko, przez które wyjrzała czarna twarz.
 Otwórz, do diabła!  krzyknął Conan.  Jestem gościem Arama. Zapłaciłem mu za
nocleg i  na Croma!  będę go miał!
Niewolnik wyciągnął szyję, aby spojrzeć na oświetloną blaskiem ulicę, po czym bez słowa
otworzył furtę i znów ją zamknął za Cymeryjczykiem, przekręcając klucz i zasuwając rygle.
Mur był bardzo wysoki, jednak w Zambouli roiło się od złodziei, a dom na skraju pustyni był
nara\ony na nocny napad nomadów. Conan przeszedł przez ogród, w którym wielkie, blade
kwiaty kołysały się w łagodnych podmuchach wiatru i wszedł do gospody, gdzie przy jednym
stole siedział Stygijczyk z ogoloną głową akolity ponuro zadumany nad swymi tajemniczymi [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • tibiahacks.keep.pl