[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Na fotelu za mną Caleb usiłował zabandażować nogę. Przez
godzinę wykonywał opatrunek uciskowy. Teraz odkleił od
skóry przesiąknięte krwią spodnie, czym wywołał kolejny
krwotok.
- Musimy coś z tym zrobić - zdecydowałam, kiedy dżip
zakołysał się na jakimś wyboju. Caleb był blady, a teraz jego
twarz przybrała zielonkawy odcień. - Tracisz za dużo krwi.
- Staram się - powiedział i zawiązał na udzie pasek
tkaniny. Ruchy miał spowolnione, a przed zawiązaniem supła
zatrzymał się, jak gdyby musiał się zastanowić, jak to zrobić
dobrze. - Muszę tylko... - mówił ciszej niż przedtem.
Widziałam, że słabnie, każdy ruch kosztował go więcej
wysiłku niż poprzedni. Palec trzymałam wciąż na spuście i
skupiłam się z powrotem na żołnierzu. W jego twarzy
widziałam tych dwóch mężczyzn z piwnicy, którzy
rozmawiali spokojnie, przeszukując meble i szafy, żeby nas
znalezć. Widziałam, jak zabijają Marjorie i Otisa. Słyszałam
huk wystrzału, który zabrał Lark, i złowrogi trzask gałązek
pod ich stopami, gdy ścigali mnie w lesie.
- Mówiłam, że masz się pospieszyć - powiedziałam
zimno.
- Przepraszam, staram się - odparł żołnierz. Znów
nacisnął pedał i pęd aż wgniotło mnie w oparcie.
Caleb zajęczał nisko. Ręce miał całe we krwi. Po dłuższej
chwili żołnierz przeniósł wzrok z pistoletu na drogę.
- Jeśli się zatrzymamy, pomogę mu.
Wciąż mierzyłam w niego, bo bałam się, co może zrobić,
gdy zabiorę broń. Za mną Caleb pokręcił głową.
- Kłamiesz - stwierdziłam. - To podstęp. Jedz.
Nie mogliśmy być dalej niż sto kilometrów od Kalifii.
Tam znajdziemy pomoc. Caleb wypocznie.
- W schowku na rękawiczki jest apteczka. - Młody
żołnierz skinął głową w stronę małej szafki przede mną. -
Mogę zszyć ranę.
- Nie ufam ci - powiedziałam, ale widziałam, jak Caleb
zaciska pięści, usiłując sobie radzić z bólem.
- Jeśli to zrobię, puścisz mnie wolno. - %7łołnierz patrzył na
mnie błagalnie spod gęstej zasłony rzęs.
Spojrzałam za siebie. Caleb ściskał skraj siedzenia, a
głowę miał odchyloną w tył. Prowizoryczny bandaż nie
pomagał. Mogło się nie udać tyle rzeczy. Stare opony mogły
popękać, mogło zabraknąć benzyny. Jeśli spotkamy jeszcze
jakiś patrol, będzie nam potrzebna jego siła. Caleb zamknął
oczy i powoli odpływał w sen.
- Zatrzymaj się - odezwałam się w końcu. - Zrób to
szybko.
Dżip zjechał na pobocze i zahamował przy jakichś
budynkach. Nad nami górowało wielkie żółte M. Wysiadłam z
samochodu i okrążyłam go. Wciąż celowałam w żołnierza,
gdy wyciągał czerwoną skrzyneczkę ze schowka. Wyjął igłę i
nawlekł nitkę.
Pewnym ruchem rozwiązał bandaż na udzie Caleba. Ręce
już mu się nie trzęsły. Wbił igłę w ranę i pociekła świeża
krew. Wyciągnął z apteczki gazę. Nie widziałam czegoś tak
białego, odkąd opuściłam szkołę. Gaza była bielsza nawet niż
starannie wyprane koszule nocne, w których sypiałyśmy.
Przycisnął gazę do skóry Caleba. Szybko zmieniła kolor
na głęboko czerwony. Potem oczyścił ranę i ciasno zszył
czarnÄ… niciÄ…, nie zwracajÄ…c uwagi na krwawy widok.
Kiedy skończył, Caleb otworzył oczy.
- Dziękuję - powiedział.
Młody chłopak odwrócił się do mnie i spojrzał na mnie.
- Czy mogę już iść? - Po policzkach pociekły mu łzy.
Caleb znów pokręcił głową. - Musi prowadzić.
- Obiecałam mu - powiedziałam powoli. Opuściłam broń.
Przed nami ciągnęły się złote wzgórza.
- Nie możemy.
%7łołnierz błagalnie złożył ręce.
- Przecież i tak tu umrę - powiedział. - Czego ode mnie
chcecie? Zrobiłem to, co obiecałem.
Wyglądał tak niewinnie z wąską klatką piersiową i
kościstymi nogami. Nie mógł mieć więcej niż piętnaście lat.
Kiwnęłam głową w bok, tam gdzie droga ustępowała
miejsca piaskowi i krzewom.
- Idz - rzuciłam. - Szybko.
Nie odwracając się za siebie, pobiegł.
- Nie powinnaś była tego zrobić - stwierdził Caleb.
Obserwował szwy. Potem zmienił pozycję i oparł się
wygodnie.
- To tylko chłopak - powiedziałam.
- W armii Króla nie ma chłopaków. - Skóra Caleba była
czerwona od słońca. - Kto będzie teraz prowadził?
- Obiecałam mu - powtórzyłam, ale tak cicho, że wątpię,
czy usłyszał.
Wróciłam na przednie siedzenie i usiłowałam
przypomnieć sobie, jak się tu dostaliśmy. Przekręciłam
kluczyk tak, jak robił to żołnierz. Trzymałam kierownicę tak,
jak Caleb przez całe kilometry jazdy przez pustynię. Potem
przesunęłam drążek pośrodku, żeby znalazł się przy literce D.
Nacisnęłam pedał i dżip potoczył się naprzód, nabierając
prędkości. Coraz szybciej jechaliśmy w stronę Kalifii.
Rozdział 35
Po kilku godzinach jazdy przekroczyliśmy ogromny szary
most i wjechaliśmy do zrujnowanego miasta o nazwie San
Francisco. Wyrosły wokół nas stare, zdobione domy, których
kolorowe fasady zarośnięte były bluszczem i mchem.
Pośrodku drogi stały porzucone samochody. Zmuszały nas do
jazdy chodnikiem, a leżące tam kości chrzęściły pod kołami
dżipa. Caleb trzymał mapę i kierował mnie wśród stromych
wzniesień. Monitorował każdy zakręt, każde zwiększenie
prędkości, aż w końcu droga wyprostowała się i obok nas był
już tylko pas błękitu.
- Ocean - powiedziałam. Zatrzymałam się, żeby
popatrzeć.
Pod nami fale wpadały jedna na drugą, pieniąc się na
biało. Ocean był ogromny i wyglądał jak odbicie nieba.
Uchatki spały na brzegu, ich wilgotne ciała lśniły. Stada
ptaków kołowały nad naszymi głowami i witały nas
skrzekliwymi okrzykami.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]